Actions

Work Header

Hope Strange

Summary:

[Gdzieś w innej części Multiversum...]

Hope wkracza w dorosłość, jednak nie jest ona łatwa. Tym bardziej, kiedy wychowujesz się bez ojca, a dzień przed urodzinami poważnie kłócisz się z mamą...

Hope, mimo swojego wieku, zachowuje się infantylnie i często ucieka od problemów. Działa wbrew zasadom, nie potrafi rozwiązywać spraw poprzez rozmowę i podejmuje ryzykowne decyzje. Jednocześnie próbuje znaleźć swoje miejsce na świecie - takie, w którym poczuje się bezpieczna i kochana. Wyrusza, aby odnaleźć swojego ojca, jednak ta zgoła zwyczajna podróż staje się szlakiem niespodziewanych wydarzeń i skutków, które zmieniają dziewczynę na zawsze.

Akcja tego fan-fiction rozgrywa się w Alternatywnym Universum, w którym to:
- Strange zostaje magiem 15 lat wcześniej niż w kanonicznej fabule,
- większość elementów akcji kanonicznej fabuły nie zmienia się, a jest jedynie przesunięta 5 lat w przód,
- w odniesieniu do głównej bohaterki: Morgan Stark jest od niej o rok młodsza, Shuri - dwa lata starsza, zaś Peter Parker - sześć lat starszy.

PS Proszę o wyrozumiałość, to opowiadanie było pisane od 2018 do 2022 roku, więc trochę dawno i wiem, że nie jest idealne ;d

Chapter Text

— Są piękne, bardzo dziękuję — powiedziałam, trzymając już w rękach skromny bukiet czerwonych róż. Mama je uwielbia.
— Ależ nie ma za co. Życzę Panience powodzenia!
~Przyda się~ pomyślałam.
— Jeszcze raz dziękuję. Miłego dnia!
Wyszłam ze sklepu zadowolona z zakupu. Wiedziałam, że prezent przeprosinowy jest trafny, ale przecież to nie w nim tkwiło sedno. Wszystko zależało od słów, a te tworzyły teraz w mojej głowie niezrozumiałe, niewiele znaczące zbitki, z których trudno coś wywnioskować. A przecież jeszcze wczoraj wieczorem byłam w stanie napisać na ten temat wypracowanie. Jedynie moje wrodzone lenistwo nie pozwoliło mi wstać z łóżka i sięgnąć po kartkę i długopis. Zresztą wena jest niesamowicie strachliwym bytem. Pewnie zwiałaby w momencie, kiedy usiadłabym przy biurku i zapaliła lampkę.
Tak czy siak wracałam do domu jakby w zwolnionym tempie, w myślach starając się sklecić te parę słów, które wypadało jej w końcu powiedzieć. Nasze relacje w ciągu ostatniego roku pogorszyły się do tego stopnia, że nie jadamy wspólnych posiłków, ani nawet ze sobą nie rozmawiamy. Czasem tylko wspominam o swoim istnieniu mówiąc, że gdzieś wychodzę. Ona zaś pojawia się wtedy, kiedy zostawię po sobie nieumyte naczynia albo znoszoną bluzę na oparciu fotela.
Ale teraz musiałam ją przeprosić. Za wszystko co zrobiłam i czego nie zrobiłam. Nie miałam pojęcia czemu nasze relacje tak drastycznie umierały w agonii, ale wiedziałam, że muszę to naprawić. Jutro są moje osiemnaste urodziny. Chciałabym, żeby ktoś był przy mnie, kiedy wkroczę w niepewną dorosłość. A na dzień dzisiejszy mam tylko ją.
~Dobra, raz kozie śmierć!~ pomyślałam stając przed drzwiami. Wiedziałam, że się mnie nie spodziewa. Zostawiłam jej rano kartkę, że wrócę późno, bo idę do Samanthy robić projekt. Mama nawet nie zdaje sobie sprawy, że już od dawna się nie przyjaźnimy.
Jest szesnasta piętnaście. Wchodzę do środka bez pukania czy dzwonienia. To ma być niespodzianka.
Już na progu czuję, że coś jest nie tak. W powietrzu unosi się zapach męskich perfum, a na wycieraczce leży para czarnych, wypolerowanych butów. Z salonu słychać muzykę. „All of me” John Legend. Rocznik dwa tysiące trzynasty.
Serce bije mi tak mocno, że prawie nie słyszę słów tego kawałka. Myśli wirują. Osacza mnie dziwne, przerażające przeczucie, wywołujące ciarki. W duchu jednak wmawiam sobie, że to tata wrócił.
Na tą myśl do oczu napływają mi łzy, ale nie pozwalam sobie na chwilę słabości. Łatwo zawieść się na pięknych nadziejach.
Kładę bukiet na szafce. Wrócę po niego, jak się okaże, że wszystko jest ok. Delikatnie otwieram drzwi przedsionka i powoli wychylam głowę. Słyszę urywany śmiech mamy.
W tym momencie dziękowałam Bogu, że nie mamy drzwi do salonu. Wejściem jest jedynie sporej wielkości wnęka w ścianie. Dzięki temu już z przedsionka widziałam część pomieszczenia, a dokładniej stojący tuż przy ścianie stół, a na nim prawdopodobnie świeżo otwarty szampan w towarzystwie dwóch pustych kieliszków. Niestety, a może na szczęście, nikogo tam w tamtym momencie nie było.
Idę w stronę salonu. Poruszam się cicho jak kot, chociaż nie idę na palcach. Przed wejściem do pomieszczenia biorę jeszcze jeden głęboki wdech. Szykuję się na szok. Niestety nie mam pojęcia co mnie czeka za rogiem.
Nawet mnie nie zauważyli. Tak byli zajęci sobą. Tańczyli wpatrzeni w siebie nawzajem uśmiechnięci od alkoholu. Miałam rację, teraz widziałam go z bliska. Na stole rzeczywiście stał świeżo otwarty szampan, którego mama kupiła na Sylwestra.
Całą sytuację postanowiłam obserwować z bezpiecznego miejsca obok wysokiej lampy, która ewidentnie pomagała mi we wtopieniu się w tło.
Swoją uwagę skierowałam teraz w stronę mężczyzny. Przed oczami miałam obraz taty, który za żadne skarby nie chciał się pokryć z sylwetką, którą widziałam. Wydawał się za niski, a jego włosy bardziej przypominały blond niż ciemny brąz, który zapamiętałam. Zdawałam sobie również sprawę z tego, że ostatnim razem widziałam tatę osiem lat temu na mojej imprezie urodzinowej, co mogło trochę zakłócić prawidłowe rozpoznanie. Na pewno się zmienił. Pamiętam, jak wtedy przyszedł w dziwnym stroju maga. Oboje z mamą mówili, że tym się właśnie zajmuje — magią. Ale mama zawsze, kiedy o tym wspominałam śmiała się, więc nie biorę tego na serio. A słowa taty, że ratuje świat od zła mogły oznaczać tyle samo, co bycie w służbie tajnego wywiadu FBI czy walka o prawa człowieka. Pewnie wdział dziwne ubranie, żeby mnie rozbawić. Teraz na pewno przyszedłby do nas w garniturze, jak ten tańczący z mamą człowiek.
~Muszę zobaczyć twarz. Wtedy będę wiedziała na pewno~ na moim biurku nadal stało zdjęcie taty. Bardzo dobrze znałam jego rysy twarzy. Kilka zmarszczek na pewno mnie nie zmyli.
Piosenka dobiegała końca, a tajemniczy gość postanowił doprowadzić taniec do punktu kulminacyjnego. Przechylił mamę do tyłu, wspierając ją na ręce, a sam pochylił się i wolno pocałował jej usta.
Nie mogłam tego wytrzymać. Szybkim ruchem podeszłam do radia i przerwałam ostatnie dźwięki utworu. Ich reakcja była natychmiastowa. Przywołali się do pionu i spojrzeli w moją stronę tak, że widziałam ich twarze. Już wiedziałam, że to nie tata.
W środku cała aż gotowałam się ze złości. Nie rozumiałam, czemu mama to zrobiła.
— Hope… Nie spodziewałam się Ciebie tak wcześnie. Nie miałaś być dziś u Samanthy? — widziałam popłoch w jej oczach. Próbowała skierować rozmowę na inny tor.
— Już się nie przyjaźnimy — wycedziłam.
— Oh… Tak mi przykro, kochanie… — powiedziała idąc w moim kierunku z nagłą troską w oczach. Próbowała złapać mnie za ręce, ale się wyrwałam.
— Od trzech miesięcy! — powiedziałam dobitnie.
— Co? Co to ma znaczyć? — spytała zdziwiona. Obok jej dezorientacji pojawiła się kropla złości.
— Widzisz? Nawet tego nie zauważyłaś! — podniosłam głos. Czułam, że już dłużej nie powstrzymam łez.
— Cały ten czas zastanawiałam się, co robię źle. Czemu się od siebie oddalamy. Myślałam, że to wszystko przeze mnie… — musiałam się zatrzymać. Spojrzałam na podłogę i pomyślałam z bólem o kłamstwie, w którym żyłam do dzisiejszego popołudnia oraz o tym, co w takiej sytuacji poczułby tata. O ile on również o niczym nie wie.
— Chciałam Ci zrobić niespodziankę. Kupiłam prezent. Szłam tutaj, żeby Cię przeprosić i wszystko naprawić… — mama wydawała się być rozczulona. Szybko sprowadziłam ją na ziemię.
— Ale jak widzę, to nie ja powinnam przepraszać.
Wytarłam szybko łzy rękawem od bluzy i z hardą miną zapytałam:
— Od kiedy to trwa? — odwróciła wzrok. Nerwowo przygryzła dolną wargę — Chyba mam prawo wiedzieć?
— Pół roku. — powiedziała patrząc mi w oczy. Roześmiałam się gorzko.
— Tata o tym wie? — wiedziałam, że trafiam w czuły punkt.
— Hope. Przypominam Ci, że nie jesteśmy małżeństwem. Chyba mam prawo do szczęścia z kimś innym? — jej słowa bolały.
— Nie wierzę — powiedziałam kręcąc głową. — Tak łatwo zapomniałaś o tacie.
— A co miałam zrobić? Czekać w nieskończoność aż w końcu się łaskawie pojawi? — wykrzyczała cały swój ból i wyrzuty w jego stronę. To bolało mocniej, niż gdyby chodziło o mnie — Przez całe Twoje życie przyjechał tutaj tylko raz. Raz, rozumiesz? Jego praca jest dla niego ważniejsza niż Ty czy ja. Musisz to w końcu zrozumieć i dać sobie spokój z tymi wszystkimi pytaniami o jego przyjazd — ona teraz też miała szkliste oczy pełne bólu. W pewnym sensie ją rozumiałam, ale z drugiej strony nadal broniłam taty.
— Ale przecież co roku wysyła nam kartki urodzinowe! Musi o nas pamiętać.
— Nieprawda.
— Jak to? — spytałam zdumiona.
— Wszystkie listy pisał dla Ciebie jeszcze przed przyjazdem tutaj. Dał mi je, żebym Ci przekazywała co roku w dniu urodzin. Taka jest prawda. — te słowa były jak uderzenie pięścią w twarz. Zrobiło mi się słabo. Czułam, jak ziemia pod moimi nogami się rozstępuje i połyka mnie otchłań rozpaczy. Cały mój świat legł w gruzach.
— A wasze rozmowy przez telefon? A listy do Ciebie? Też są tylko teatrzykiem, żeby zamydlić mi oczy? — próbowałam znaleźć coś, czego mogłabym się chwycić zanim pożre mnie nicość.
— Nie, Hope. Ale nie da się zbudować związku tylko za pomocą słów. Ja też potrzebuję czułości.
— A więc to o to chodzi… — prychnęłam — Chyba nigdy nie zrozumiem tego pieprzonego egoizmu.
— Hope…
— Nie mamo. Jeśli moje życie było jednym wielkim kłamstwem, to jest gówno warte. A Ty ze swoim rób co chcesz. I tak już Cię prawie nie znam. Mam to w dupie! — odwróciłam się na pięcie i poszłam w stronę pokoju. Moje kroki były mocne i zdecydowane. Miałam wrażenie, że w ten sposób gniew wsiąkał w podłogę, a ja szłam pewna swoich słów.
— Hope, odwołaj to! — powiedziała ostrym, podniesionym głosem — Wracaj tu natychmiast! — krzyknęła, kiedy wchodziłam do mojego pokoju. Od razu zamknęłam drzwi na klucz.
Miałam już wszystkiego serdecznie dość. Mój świat legł w gruzach, a ja razem z nim. Nie miałam już nikogo. Nie znam już własnej matki, a ojca tym bardziej. Moje życie ssie.

Chapter Text

Założyłam słuchawki i rzuciłam się na łóżko. Już nie obchodziły mnie krzyki mamy dobiegające z korytarza. Teraz ważne były słowa piosenki „Mother” zespołu Bear’s Den.
Pokój był moim azylem. Jedynym miejscem, w którym mogłam się schować przed problemami. Ale one nadal istniały. Stały za drzwiami i tylko czekały, aż przekroczę próg.
Po policzkach ciekły mi łzy. Podczas słuchania kolejnych utworów zastanawiałam się nad całym swoim życiem. Nad rodziną, nad relacjami z ludźmi, nad uczynkami. Nad wszystkim. Słowa „Skin” Rag’n’Bone Mana i „Never forget you” w wykonaniu Zary Larsson i MNEK przywoływały w moich myślach tatę. Chociaż nigdy nie poznałam go tak naprawdę, to czułam, jakby była między nami jakaś niezwykła więź, która zawsze mnie do niego ciągnęła. Odkąd skończyłam 10 lat błagałam mamę, żebyśmy go kiedyś odwiedziły.
Teraz to nie ma już sensu. Mama ma nowego partnera, a o tacie zapewne już więcej nie pozwoli mi wspominać.
~Ale zaraz… Przecież jutro będę już pełnoletnia. Nie może mi niczego zakazać!~
Ta myśl jednak szybko została ostudzona, bo zdałam sobie sprawę z tego, że nawet nie wiem, gdzie szukać taty. Mama nigdy nie mówiła, gdzie teraz mieszka ani gdzie pracuje.
~Szlag by to!~
Zaczęłam się zastanawiać nad sposobem zdobycia potrzebnych informacji. Rozmowa z mamą odpadała. Nawet, jeśli ochłonie, to takie pytania będą nie na miejscu. Ale jest jeszcze coś…
~Listy!~
Zerwałam się z łóżka i otworzyłam szufladę, gdzie trzymałam wszystkie koperty z poprzednich lat. Jednak, jak się potem zorientowałam, rzeczywiście nie było na nich adresu taty. Mama mówiła prawdę.
Ten fakt znów mnie zdołował. Czułam się zawieszona w przestrzeni. Wszystko nagle się zatrzymało, a moje myśli uleciały, jak kamfora.
Z tego dziwnego stanu wyrwała mnie dopiero błyskotliwa myśl.
Jutro są moje urodziny.
Mama powiedziała, że wszystkie listy pisane do mnie przez tatę są u niej, więc najprawdopodobniej trzyma je w swojej sypialni.
~Muszę się tam dostać. Jeśli sama go nie wezmę, bardzo możliwe, że mama jutro zamiast mi go dać bezceremonialnie podrze i wyrzuci go do śmieci!~ nie mogłam na to pozwolić.
Szybko wymyśliłam jak niepostrzeżenie wejść do pokoju mamy. Potrzebny mi był tylko szlafrok i trochę szczęścia.
Cichutko otworzyłam drzwi od pokoju. Chciałam wybadać sytuację, zanim podejmę jakiekolwiek kroki. Była już dziewiętnasta czterdzieści pięć, ale nie byłam pewna, czy partner mamy nie wyszedł, a mama nie leży już w swoim łóżku.
Kiedy usłyszałam jego głos, odetchnęłam z ulgą.
— Nie przejmuj się, na pewno to zrozumie. Pozwól jej oswoić się z sytuacją. Teraz obie musicie ochłonąć.
Już bez zbędnych podchodów otworzyłam drzwi do łazienki. Na pewno to usłyszeli, bo na chwilę ucichli.
— Hope… Wszystko ok? — zawołała jeszcze trochę łamiącym się głosem.
— Tak. Idę się myć.
Zamknęłam mocno drzwi. Teraz należało działać. Zdjęłam szlafrok i powiesiłam na drzwiach tak, żeby zasłaniał okienko i kratki. To tak na w razie czego, żeby nie mogli sprawdzić, czy rzeczywiście jestem w środku. Odkręciłam wodę w wannie i na palcach podeszłam do drzwi. Nacisnęłam klamkę powoli i delikatnie tak, że praktycznie nie wydała żadnego dźwięku. Pośpiesznie wyszłam na korytarz i, równie powolnym ruchem jak wcześniej, zamknęłam drzwi. Rozejrzałam się po pomieszczeniu. Panowała ciemność. Tylko gdzieś w oddali majaczyło światło salonu, gdzie najprawdopodobniej teraz siedzieli. Spojrzałam w stronę sypialni mamy. Drzwi, na moje szczęście, były niedomknięte. Ucieszyłam się w duchu i na palcach udałam się w tamtą stronę.
Kiedy tylko przekroczyłam próg zrozumiałam, że moja misja nie będzie taka prosta, jak zakładałam na początku. Okna były zasłonięte, więc wewnątrz było ciemno, jak w trumnie. Mimo wszystko nie zrezygnowałam. Wzięłam głęboki wdech i ruszyłam do środka. Poruszałam się po omacku. Wielkim ułatwieniem było to, że znałam układ mebli w tym pokoju na pamięć. Niestety nie miałam pojęcia co i gdzie leży na szafkach czy podłodze. Czułam się jak niewidomy. Zastanawiałam się gorączkowo, gdzie mama mogła położyć ten list. Najpierw pomyślałam o szufladzie. Może też zrobiła tak, jak ja. Niestety to narobiłoby zbyt dużo hałasu. W duchu prosiłam, żeby jednak był gdzieś na wierzchu. Przeszukiwania zaczęłam od łóżka i miejsca pod nim. Na szczęście mama sprząta nawet tutaj i nie zostałam brudną froterką podłogową. Potem sięgnęłam na komodę. Powoli przesuwałam palcami po każdym przedmiocie i całej powierzchni mebla. Tam też nic nie znalazłam. Z otwartych przestrzeni została mi tylko szafka nocna. Przyczołgałam się do niej i wyciągnęłam rękę. Na początku poczułam tylko zimny blat, ale chwilę potem natknęłam się jakby na kartkę. Z ciekawości obmacałam ją, a uśmiech pojawił się na mojej twarzy. Bingo! Znalazłam list!
Serce biło mi jak szalone z ekscytacji. Z trudem powstrzymałam się od jakichkolwiek głośnych oznak radości. Musiał mi wystarczyć szeroki uśmiech, którego nikt nie miał w tym momencie okazji zobaczyć.
Opuściłam pokój równie cicho i zwinnie, jak się do niego dostałam. Przechodząc przez krótki odcinek holu obracałam w palcach zdobycz. Na szczęście naprawdę był to list od taty, a nie jakiś list do mamy z urzędu. Jego podpis widniał, jak zawsze, w lewym górnym rogu, a w prawym dolnym - moje imię i nazwisko. O dziwo, chociaż nigdy się z mamą nie ożenił, pisał do mnie, jako do Hope Strange. Swojej córki.
~Nigdy o mnie nie zapomniał. Jestem tego pewna!~ w końcu w moich żyłach płynęła jego krew. Pewnie to również w jakimś stopniu przyczyniło się do tego, że zawsze o nim pamiętam.
Wróciłam do łazienki i po krótkim namyśle zdecydowałam się jednak po ludzku umyć. Znalezienie listu samo w sobie było triumfem, więc nie było potrzeby się spieszyć. Tym bardziej, że pewnie po przeczytaniu go i tak musiałabym się odświeżyć. Nie wypada kłaść się spać brudnym w czystej pościeli. A łażenie do łazienki drugi raz i to w środku nocy na pewno wydałoby się mamie podejrzane, co spowodowałoby grad pytań.
~Muszę zadziałać tak, żeby mama dowiedziała się o braku listu jak najpóźniej~ pomyślałam. Teraz jest przejęta naszą kłótnią, więc może nawet nie zauważy pustki na stoliku nocnym.
Jednak przez cały czas myślałam o liście i jego zawartości. Myłam się w pośpiechu, a wszystkie moje ruchy wykonywałam automatycznie. Emocje wirowały pomiędzy szczęściem, niepokojem
i ciekawością. Trudno było wytrzymać tę niesamowitą gonitwę.
Dotykając pakunek zorientowałam się, że jest w nim coś jeszcze. Być może sama treść jest zawarta na zmiętej kartce i dlatego jest on tak wypchany, ale tego nie byłam pewna. Okaże się jutro.
Spojrzałam na zegarek. Jest dwudziesta dwadzieścia. Trzy godziny i czterdzieści minut do moich urodzin.
Wyszłam z łazienki już lżejszym i mniej skrępowanym krokiem. Misja zakończona. Niech już będzie co ma być. Nawet jak mnie tu zobaczą, to przecież nie zwrócą mi uwagi, bo nie wiedzą, co zrobiłam.
Już nie słyszałam ich rozmów, choć światło w salonie paliło się nieustannie. Zastanawiałam się, czy on jeszcze tam jest.
— Skończyłaś już? — zapytała mama zmęczonym głosem wchodząc na korytarz. Była opatulona w koc. Chociaż stała w półcieniu, dobrze widziałam jej zaczerwienione oczy. Lekko się uśmiechnęła, jakby chowając smutek za tą delikatną maską. Już mnie nie oszuka. Płakała. Martwi się o nas. Myślała o tym wszystkim, jestem tego pewna. Ale na to już za późno. Podjęłam decyzję. Wszystko może zmienić tylko list od taty.
— Tak, możesz wejść — powiedziałam łagodnie z nutą obojętności. Nie obdarzyłam jej uśmiechem. Nie miałam już na to sił.
Przez całą drogę do pokoju, choć nie była ona wcale taka długa, ale każda minuta była dla mnie wiecznością oddzielającą mnie od tajemnicy ostatniego listu, trzymałam rękę w kieszeni szlafroka, cały czas dotykając tak mozolnie zdobytego skarbu.
Już jestem w pokoju. Od razu zdejmuję szlafrok i siadam w piżamie na łóżku. Zerkam na zegarek. Jest dwudziesta dwadzieścia pięć.
~Boże, jak ten czas się dłuży!~ westchnęłam w myślach.
Musiałam się czymś zająć, wzięłam się więc za lekturę książki „Imperium aniołów” Bernarda Werbera. Jak się okazało, wciągnęła mnie na tyle, że oderwałam się od czytania dopiero po północy.
~To już!~ pomyślałam po spojrzeniu na zegarek i zerwałam się na równe nogi.
Wzięłam list do ręki i zgarnęłam przy okazji nożyczki. Z powrotem usiadłam na łóżku i drżącymi rękami zaczęłam otwierać kopertę. Cięłam papier bardzo powoli nie chcąc uszkodzić zawartości. Serce biło tak mocno, jakby chciało opuścić moją klatkę piersiową.
Koperta została otwarta. Położyłam nożyczki tuż obok siebie, nie mogąc oderwać wzroku od tajemniczego listu.
Nikłe światło lampki nocnej odbijało się od przedmiotu znajdującego się w środku. Wydawało mi się, że to jakaś rzecz wykonana z metalu. Może figurka lub biżuteria? Nie miałam pojęcia.
Wyjęłam przedmiot z nadmierną delikatnością. Bałam się, że to zepsuję, jak zwykle mi się zdarza z różnymi rzeczami.
~Podwójny pierścionek?~ pomyślałam ze zdziwieniem wnikliwie oglądając przedmiot z każdej strony.
Nie miałam pojęcia, czy tata miał nadzieję, że w wieku osiemnastu lat będę nosić biżuterię czy też chciał, żebym nosiła go, jako przedmiot łączący nas mimo odległości. To były tylko moje domysły, ale tak czy siak wydawały mi się dość… zwyczajne. Spodziewałam się czegoś bardziej spektakularnego.
Podejrzany przedmiot kojarzył mi się z kastetem, ale nie miał specjalnych ostrych powierzchni, więc mógł służyć jedynie do ogłuszenia czy zwiększenia siły i skuteczności ciosu.
Czym by to nie było, może dowiem się więcej z dołączonego do prezentu listu.

„Kochana Hope,
gratuluję wstąpienia w dorosłość! Ten wiek na pewno otworzy przed Tobą wiele nowych możliwości. Pamiętaj jednak, że ciągnie on za sobą również odpowiedzialność oraz nowe, poważniejsze rozterki i kłopoty.
Ale nie martw się tym za bardzo. Jestem pewny, że podołasz zadaniom, które ześle Ci los.
Tak bardzo Cię przepraszam, że nie ma mnie przy Tobie w tej niesamowicie ważnej dla Ciebie chwili. Jestem złym ojcem… Niestety nie mam wyboru. Świat potrzebuje opiekuna, a ja zobowiązałem się nim zostać. Mam nadzieję, że kiedyś to zrozumiesz.
A tak na marginesie, może zechciałabyś mnie kiedyś odwiedzić? Namawiałem Twoją mamę na przyjazd, ale zawsze odmawiała. Pewnie się o Ciebie boi. Ale obiecuję, że nie będę Cię narażał na żadne niebezpieczeństwa. Możesz powtórzyć to mamie, może Ty ją przekonasz. Tak bardzo chciałbym móc Cię znów zobaczyć! Pewnie bardzo wydoroślałaś od naszego ostatniego spotkania.
Gdybyś się zdecydowała przyjechać, to na odwrocie napiszę mój adres.
Twój nieobecny ojciec
Dr Stephen Strange

PS Do listu dołączam pewien magiczny przedmiot. Noś go zawsze przy sobie. Kiedyś może uratować Ci życie. Ale najpierw musisz do mnie przyjechać, żebym nauczył Cię jak go używać.”

Przeczytałam go kilka razy, wchłaniając przy tym każde słowo.
~To musi być znak~ stwierdziłam wpatrując się w adres na drugiej stronie kartki. Nowy Jork. Niemożliwe, że mieszka tak blisko!
Mój dom znajdował się na obrzeżach tej wielkiej metropolii. Pół godziny i będę w mieście. Dwie godziny i znajdę dom taty.
Już podjęłam decyzję. Jadę tam!
Postanowiłam spakować tylko rzeczy najpotrzebniejsze: telefon i portfel. Zakładałam, że jak będzie trzeba, to wrócę tu po ubrania i sprzęt elektroniczny. Przebrałam się w najzwyklejsze ciuchy: dżinsy, T-shirt i adidasy. Jedynym nadzwyczajnym elementem był czarny płaszcz z obszernym kapturem, który kupiłam na jednym z konwentów dla fanów fantazy. Sądziłam, że dodaje mi tajemniczości i pozwoli ukryć swoją tożsamość, a przede wszystkim wiek i włosy, co miało zmniejszyć ryzyko napaści ze strony podejrzanych typów. Do kieszeni schowałam jeszcze tajemniczy pierścień i byłam gotowa do drogi.

Chapter Text

Była czwarta nad ranem, kiedy wyskoczyłam przez okno. W myślach chwaliłam nasz parterowy domek.
Pobiegłam na pobliski przystanek i czekałam na autobus do miasta. W końcu przyjechał. Był spóźniony, ale nikomu to nie przeszkadzało, bo tylko ja wyczekiwałam jego przybycia. Z środka wyszło kilka osób. Kojarzyłam niektórych z nich. Na pewno byli moimi sąsiadami bliższymi bądź dalszymi. Zakładałam, że wracają z nocnej zmiany. Zmęczeni, nawet nie zwrócili na mnie uwagi.
Weszłam do środka. Kierowca również podał mi bilet nawet nie racząc mnie zauważyć. Pojazd świecił pustką. Oprócz mnie tylko z tyłu siedziała siwiuteńka staruszka, a kilka miejsc przed nią zakapturzony typ. Tylko łypnęli na mnie spod byka i wrócili do ciekawszych zajęć, jak gapienie się w jeden punkt w całkowitej ciszy.
To jak najbardziej mi pasowało. Nikt mnie nie zatrzymywał ani o nic nie pytał. Zupełna anonimowość. Kaptur trochę utrudniał mi widzenie, ale innym uniemożliwiał identyfikację mojej twarzy.
Wysiadłam na jednym z pierwszych przystanków w Nowym Jorku. Mimo wszystko rzadko tu bywam. O wiele bardziej lubię miejsca spokojne, a nie tak zatłoczone i pełne spalin. Nawet moja szkoła znajduje się daleko od centrum.
Szłam spokojnie patrząc na tabliczki z nazwami ulic. Dzięki wcześniejszemu rozpoznaniu za pomocą map Google wiedziałam, w którą stronę mam kierować swoje kroki. Po drodze mijałam ludzi pochłoniętych obojętnością na innych. Wpatrzeni w czubki własnych butów krążyli po mieście bez celu, jak zabłąkane dusze. Nawet mój dziwny strój nie zwracał ich uwagi.
W końcu stanęłam przed drzwiami pod podanym w liście adresem. Po chwili wahania zapukałam. Cisza. Nikt nawet nie kwapił się mi otworzyć. Spróbowałam jeszcze raz, tym razem głośniej. Znowu nic. Zniecierpliwiona pociągnęłam za klamkę i ku mojemu zdziwieniu nie stawiała oporu. Drzwi były otwarte. Jakby ktoś mnie oczekiwał. Bez większych refleksji weszłam do środka i zamknęłam je delikatnie za sobą. Bardzo zdziwił mnie widok, jaki zastałam. Pomieszczenie, do którego weszłam, było wielkie. Przed sobą miałam obszerne schody prowadzące na piętro.
~To wcale nie wygląda na mieszkanie~ pomyślałam przestraszona, że wtargnęłam do jakiegoś urzędu czy innego ważnego miejsca. Ale byłam pewna, że adres zgadzał się z tym, który widniał na liście od taty. Czy on sam pomylił się przy zapisywaniu?
— Nie powinieneś tutaj wchodzić. Jeżeli przyszedłeś coś ukraść, to niestety muszę Cię zasmucić, bo ja jestem strażnikiem tego miejsca. — przestraszona odwróciłam się w stronę, z której dobiegał głos.
Spod kaptura dojrzałam twarz mężczyzny. Serce zabiło mi mocniej. To był tata.
Bezszelestnie wyszedł z miejsca przy schodach i stał teraz kilka metrów przede mną.
— Radziłbym się wycofać. — powiedział mocniejszym tonem. Stałam jak zamurowana. Nie wierzyłam we własne szczęście. Znalazłam go. Znalazłam tatę.
O dziwo miał na sobie ten sam strój, jak w dniu moich dziesiątych urodzin. Czekał na mnie czy zawsze tak chodzi?
Zaszkliły mi się oczy. Rozumiałam, że nie zdaje sobie sprawy z tego, kto ukrywa się pod czarnym płaszczem. Wyobraziłam sobie jego szczęście, kiedy rzucę mu się w końcu na szyję i usłyszy mój głos.
Westchnął. Jego mina wyrażała irytację.
— Liczę do trzech. Jeśli do tej pory nie wyjdziesz, to nie będzie miło. — w tym momencie wykonał parę gestów i w jego rękach pojawiła się złota nić.
~Czyli tata naprawdę czaruje!~
W końcu się przełamałam. Nie mogłam dłużej zwlekać. Zaczęłam biec w jego stronę. Chciałam, żeby mnie przytulił i powiedział, że cieszy się z mojego przyjścia. Niestety nic nie poszło tak, jak zakładałam.
— Kiepska decyzja. — szepnął. Złota nić sunęła w moją stronę z zawrotną szybkością. Za późno zrozumiałam, że pod wpływem emocji zrobiłam błąd. Tata zaatakował mnie myśląc, że naprawdę jestem intruzem.
-------------------- [Stephen Strange]
~Za kogo on się uważa?~ pomyślałem szykując się do walki. Tajemniczy intruz wyglądał mi raczej na biednego, zdesperowanego człowieka, niż na kogoś naprawdę niebezpiecznego. Biegł na mnie nie mając w ręku żadnej broni. Dziwiła mnie jego reakcja, ale było już za późno na refleksje. Za wejście tutaj i nieopuszczenie tego miejsca po dobroci musiała być kara.
Złoty sznur materii z innego wymiaru oplótł się wokół rywala. Czując, że jest stabilny, zrobiłem zamach i rzuciłem nim o ścianę. Wszystko działo się niesamowicie szybko. Moje ruchy były wyuczone, wręcz naturalne. Jednak jednego się nie spodziewałem. Nieposłuszeństwa płaszcza.
Artefakt postanowił się zbuntować i zamortyzował upadek mojego przeciwnika.
— Co Ty robisz?! — spytałem z wyrzutem zbliżając się w jego stronę.
Intruz mimo jego interwencji stracił przytomność i teraz leżał bezwładnie w połach czerwonej peleryny. Jego twarz wciąż zasłaniał czarny materiał.
— Czemu go osłoniłeś, hmm? To miała być nauczka!
Cały czas zastanawiałem się co skłoniło artefakt do działania.
~Nigdy wcześniej nic takiego się nie wydarzyło. Zawsze był mi posłuszny~
Patrzyłem z niedowierzaniem na mojego kompana, a ten w odpowiedzi odkrył twarz nieprzytomnego.
— Dziewczynka? — szepnąłem zdumiony.
Głupi ja! Teraz rozumiem, czemu płaszcz zareagował! Gdyby nie on, dziecko skończyłoby z dość ciężkim uszczerbkiem na zdrowiu, a ja miałbym sprawę w sądzie.
— Dzięki, przyjacielu — powiedziałem, patrząc z wdzięcznością na czerwoną płachtę  Chodź. Musimy się nią zająć…
--------------------------- [Hope]
Obudziłam się obolała i z lekkim bólem głowy.
~Gdzie ja jestem?~ myślałam gorączkowo, próbując sobie przypomnieć wszystko sprzed utraty świadomości.
~Tata!~
Dotarło do mnie, że zawaliłam. Jak zawsze musiałam coś spieprzyć. A było tak blisko!
Do oczu napłynęły mi łzy.
W tym momencie drzwi do pokoju, w którym leżałam otworzyły się i stanął w nich tata. W ręku trzymał mokry ręcznik.
Kiedy tylko zobaczył, że odzyskałam przytomność zwrócił się do mnie.
— Oh, nareszcie się obudziłaś. Już się bałem, że będę musiał zabrać Cię do szpitala. — podszedł do mnie i zmienił ręcznik na mojej głowie.
Byłam podekscytowana spotkaniem z nim, ale jednocześnie wiedziałam, że zrobiłam złe wrażenie na samym początku. Teraz może być już tylko lepiej. Chyba.
— Mam nadzieję, że rozumiesz swój błąd i więcej tak nie postąpisz. — powiedział spokojnie, ale zdecydowanie. — Taka młoda dama jak Ty nie powinna wchodzić do obcych mieszkań. Naraziłaś się, a pewnie w domu wszyscy się o Ciebie martwią. — przy tych słowach przeszedł w stronę okna znajdującego się naprzeciwko łóżka, na którym leżałam.
— Przepraszam… Nie chciałam, żeby to tak wyszło… Po prostu w liście znalazłam adres i uznałam to za znak i postanowiłam uciec z domu, żeby tutaj przyjechać i się z Tobą spotkać… — na te słowa odwrócił się w moją stronę i zrobił zdziwioną minę.
— Uciekłaś z domu? Żeby przyjść tutaj? Do mnie?
— Tak. Musiałam. — spuściłam wzrok. — To wszystko przez mamę. Ma nowego partnera od pół roku i nic mi nie powiedziała. Wczoraj ją zdemaskowałam i pokłóciłyśmy się. Czułam, że nie mam już nikogo. Musiałam Cię odnaleźć. — spojrzałam na niego ze łzami w oczach.
— Bardzo mi miło, że o mnie pomyślałaś. To dość dziwne, ale uznajmy, że normalne. Tak czy siak nie powinnaś była uciekać. Twoja mama się o Ciebie martwi. Na pewno kocha Cię mimo wszystko. Jak tylko wydobrzejesz, to zaprowadzę Cię do domu.
— Nie! Nie chcę! — krzyknęłam — Nie chcę żyć w kłamstwie. Chcę tu zostać. Proszę.
— Co? Nie ma mowy! Zresztą do tej pory nie rozumiem czemu chcesz zostać w mieszkaniu obcego mężczyzny!
Popatrzyłam na niego zdumiona. Zrozumiałam, że mimo wszystko nadal nie zdaje sobie sprawy z tego, kim jestem.
— Nie pamiętasz mnie? — spytałam z nadzieją, że zmuszę go do myślenia. Czyżby pozbył się mnie z pamięci przez te osiem lat rozłąki?
Patrzył na mnie w skupieniu. Jego spojrzenia wydawało się zmieniać z każdą sekundą. Na samym końcu jego zaszklone oczy wyrażały wzruszenie. Pamiętał.
— Hope… — szepnął łamiącym się głosem. Podszedł do mnie szybko, kucnął przy łóżku i złapał mnie za ręce. — Tak się cieszę, że Cię widzę. — nic więcej nie był w stanie powiedzieć. Odłożył ręcznik
i pocałował mnie w czoło. Poczułam ulgę. W tym momencie odzyskałam tatę. Teraz już oboje płakaliśmy.
W ciągu kilku minut uspokoiliśmy się i otarliśmy łzy szczęścia.
— Wyrosłaś. Wcale nie powinnaś się dziwić, że Cię nie poznałem. — uśmiechnął się do mnie.
— Czy to znaczy, że mogę zostać? — spytałam z nadzieją w głosie.
— Jestem jak najbardziej za, pod warunkiem, że pozwolisz mi poinformować o tym mamę.
— Ok — zgodziłam się. I tak po powrocie do domu będę miała przechlapane. Dlatego wolę nazywać to miejsce swoim domem. Tu przynajmniej ma mnie kto bronić.
------------------ [Stephen Strange]
Wybrałem telefon do Christine. Długo się do tego zbierałem, ale zdaję sobie sprawę, że muszę do niej zadzwonić. Nigdy nie było mi tak ciężko, jak teraz. Niesamowitą radością było znów zobaczyć Hope, ale to, co mi powiedziała bardzo mnie przybiło. Nowy partner? Tego bym się nie spodziewał. Naprawdę wierzyłem w to, że kiedyś nam się ułoży. Widocznie ona nie.
— Halo? — usłyszałem załamany głos po drugiej stronie.
— Christine? Dzwonię w sprawie Hope.
— Znalazłeś ją? — spytała z nadzieją.
— Tak. To znaczy ona znalazła mnie.
— Dzięki Bogu…
— Tylko jest jedna sprawa…
— Słucham?
— Ona chce tutaj zostać — cisza.
— Um… Ok. Rozumiem… — powiedziała, powstrzymując się od płaczu.
— Nie musisz się martwić. Zajmę się nią najlepiej, jak potrafię.
— W porządku. Tylko dopilnuj, żeby chodziła do szkoły! I żadnej magii, dobrze?
— Ale…
— Obiecaj! — podniosła głos. — Chyba oboje chcemy, żeby była bezpieczna.
— Ok, dobrze. Obiecuję.
— Dziękuję — już miałem się rozłączyć, jednak nie mogłem się powstrzymać przed dopowiedzeniem.
— A, Christine! Gratuluję nowego związku. Życzę Wam szczęścia.
— Stephen… Ja…
— Nie, nie musisz mi się tłumaczyć. Rozumiem to. Życie idzie dalej. Ty też. Po prostu bądź szczęśliwa. — nie odpowiedziała.
— Dobranoc Christine. — powiedziałem, po czym odłączyłem się nie czekając na jakąkolwiek reakcję.

Chapter Text

-------------- [Hope]
~Dobry Boże! To się dzieje naprawdę!~ pomyślałam po przebudzeniu, leżąc w miękkiej pościeli. Byłam szczęśliwa, że w końcu odnalazłam tatę. I jeszcze to, że pozwolił mi zostać! Niesamowite!
Puk, puk!
— Proszę!
— Dzień dobry — powiedział tata wchodząc do środka. — Rozmawiałem wczoraj z Twoją mamą i… zgodziła się.
— Jest! — krzyknęłam triumfalnie.
— Ale pamiętaj, że w tym miejscu panują specyficzne zasady i, jako nowa mieszkanka, musisz ich przestrzegać.
— Pewnie, ale… tak właściwie, to co to za miejsce? — spytałam. Dnia wczorajszego nawet nie zastanawiałam się nad tym, ale dziś zrozumiałam, że to nie może być tamten budynek w Nowym Jorku, do którego weszłam nieproszona. Wszystkie meble, drzwi i okiennice bardziej przypominały styl antyczny lub orientalny, co całkowicie zbiło mnie z tropu. Zastanawiałam się, czy aby nie jesteśmy w chińskiej dzielnicy.
— To Kamar-Taj — przechyliłam lekko głowę na znak, że nic mi to nie mówi. Byłam pewna, że gdzieś już słyszałam tę nazwę, ale nie pasowała mi ona do żadnej dzielnicy nowojorskiej metropolii.
Westchnął.
— Rozumiem, że mama Ci tego nie opowiadała. Nieważne. Jesteśmy w Katmandu. — Wytrzeszczyłam oczy ze zdumienia.
— W Nepalu? — spytałam cichutko.
— Tak. Dokładnie.
— Ale jak…? — zastanawiałam się, ile w takim razie czasu byłam nieprzytomna. Czyżby kilka dni? Czy tata wsadził mnie do samolotu i przebyłam taki szmat drogi niczego nieświadoma?
— Uprzedzając pytania szczegółowe. Tak, to praktycznie niemożliwe w tak krótkim czasie dotrzeć tutaj z Nowego Jorku. Ale tylko praktycznie.
~Magia?~ przemknęło mi przez myśl.
— Użyłem portalu, żeby nas tutaj przenieść.
— Niesamowite! — krzyknęłam podekscytowana. — Nauczysz mnie? Proszę!
Momentalnie spoważniał.
— Nie.
— Czemu, przecież w liście…
— Nie, Hope. To moje ostatnie zdanie na ten temat. — byłam zawiedziona. Założyłam na siebie ręce i udawałam obrażoną. Miałam nadzieję, że jednak wszystko odwoła. Moje zachowanie nie przyniosło oczekiwanego skutku.
— No już, nie rób takiej miny. I tak mnie nie przekonasz. Obiecałem mamie, że zostaniesz tutaj pod warunkiem, że nie będę Cię narażał na zagrożenia związane z magią. — A więc to jej zawdzięczam wszystkie zakazy!
~Wielkie dzięki mamo!~ pomyślałam wkurzona.
— Ale i tak jakoś będziemy musieli przynieść z domu Twoje rzeczy, a potem wysyłać Cię do szkoły, jeśli chcesz tu zostać na dłużej.
~Tak!~
— Dzięki, tato! — powiedziałam z delikatnym uśmiechem. Odwzajemnił, po czym odwrócił się w stronę wyjścia.
— Za pół godziny będę z powrotem. Masz być już gotowa do drogi!
----------------
Wyszykowałam się nadzwyczaj szybko i podekscytowana co chwilę zerkałam na zegarek, czekając na przyjście taty.
Pojawił się punktualnie o dziesiątej.
Zerwałam się na równe nogi słysząc nacisk na klamkę. Już miałam wychodzić z pokoju, kiedy on zamknął za sobą drzwi, a ja spojrzałam na niego zdumiona. Widząc moją zawiedzioną minę powiedział:
— Wygodniej będzie nam zrobić portal tutaj, żeby jak najłatwiej przenieść Twoje rzeczy.
Przytaknęłam i z zapartym tchem obserwowałam wszystkie jego ruchy. Wyciągnął przed siebie lewą rękę. Zauważyłam, że na palec wskazujący i środkowy miał nasunięty pierścień identyczny, jak ten, który znalazłam w liście urodzinowym. Zapomniałam mu wspomnieć, że mam go przy sobie, ale uznałam, że teraz nie czas na takie uwagi. Podczas moich rozmyślań tata skierował swoją prawą rękę do przodu i zaczął zataczać nią sporej wielkości koła. Chwilę później pojawił się przed nim migoczący okrąg, a w jego wnętrzu ujrzałam mój pokój. Jak to w ogóle możliwe?
Zafascynowana spojrzałam na niego, czekając na pozwolenie. Kiwnął głową w moją stronę, więc niepewnie podeszłam do magicznego przejścia. Bałam się, że iskry zapalą moje włosy, ale okazały się być nieszkodliwe. Po chwili wahania zamknęłam oczy i przekroczyłam magiczny pierścień ognia.
O dziwo wcale nie upadłam z wysokości na podłogę, jak zwykło się dziać w filmach czy bajkach z elementami magicznymi. Wręcz przeciwnie, podłoga była na tej samej wysokości, jak ta w moim nowym pokoju w Kamar-Taj. Byłam zafascynowana sztuczkami taty i z tyłu głowy nadal miałam cichą nadzieję, że kiedyś zmieni zdanie co do mojej nauki sztuk mistycznych.
Pokój spowijał mrok. Jedynie na podłodze widać było jasne smugi światła bijące od okien. Zastanawiałam się, czemu mama zasłoniła okna, ale kiedy się odwróciłam ze zdziwieniem odkryłam, że rolety są zwinięte tak, jak je zostawiłam opuszczając dom w poszukiwaniu taty. Jedynie okno, którym wtedy wyszłam, było już zamknięte. Okazało się, że była noc, a blask pochodził od Księżyca, a nie, jak zakładałam, od Słońca. Z irytacją skarciłam się w myślach. No tak, nie pomyślałam o wielkiej różnicy czasu między Nowym Jorkiem i Nepalem. Jako, że na moim zegarku widniała godzina dziesiąta minut trzynaście, to tutaj, w moim rodzinnym domu była zapewne w przybliżeniu północ lub pierwsza, czyli środek nocy.
Poczułam ulgę. Przez dziurę pod drzwiami nie widziałam żadnego światła na korytarzu, więc mama na pewno śpi. Nie chciałam jej teraz widzieć. Nie miałam pojęcia, jak to wszystko naprawić. Na razie czułam jeszcze nieugaszony żal, który nie chciał minąć, chociaż tak bardzo próbowałam.
Stałam tak w bezruchu pochłonięta przemyśleniami, kiedy do pokoju wkroczył tata. Wszedł tak cicho, jak podczas naszego pierwszego spotkania tak, że nawet nie zdawałam sobie sprawy, że stoi tuż za mną.
— Pokażesz mi, co chcesz zabrać? — podskoczyłam przestraszona. Nie spodziewałam się, że wejdzie. Byłam przekonana, że musi tak stać i czarować, żeby portal nie zgasł. Jednak kiedy się odwróciłam zrozumiałam, że się myliłam. Pomarańczowożółte światło ciągle zataczało sporej wielkości okrąg tuż przy ścianie obok szafy.
— Mam nadzieję, że nie każesz mi zabierać wszystkiego, łącznie z meblami. Magia magią, ale Twój nowy pokój, nie oszukujmy się, nie jest taki duży, jak ten - popatrzył na mnie znacząco, chcąc zrozumieć, dlaczego milczę. Prawdopodobnie myślał, że złapał mnie sentyment i chcę zostać albo przemeblować nowy pokój tak, żeby wyglądał jak ten stary. Postanowiłam mu uświadomić, jak bardzo jest w błędzie.
— Nie, nie ma takiej potrzeby — powiedziałam ruszając w kierunku szafy. — Możesz zabrać rzeczy z biurka, a ja zaraz wyciągnę potrzebne ciuchy.
Pokiwał głową.
— Ok, w takim razie zabieram się do roboty — odpowiedział, po czym poszedł w stronę mojego byłego biurka. Ja również wzięłam się do pracy. Wybrałam dwie trzecie ubrań i ułożyłam je na stos pośrodku pokoju.
Podczas wyjmowania ciuchów w pewnym momencie zorientowałam się, że tata nic nie robi. Kilka razy zrobił już małe portale i przetransportował lampkę oraz kilka długopisów i ołówków walających się po biurku, ale teraz stał w bezruchu, trzymając coś w ręce. Niestety był odwrócony do mnie bokiem tak, że jego ramię zasłaniało mi widok. Zaniepokojona jego zachowaniem postanowiłam się do niego odezwać, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku.
— Coś się stało? — słysząc moje słowa momentalnie się ocknął. Wziął głęboki oddech zupełnie, jakby przez chwilę ‘zawieszenia’ wcale nie oddychał. Zanim odpowiedział, przetarł jeszcze ręką twarz.
~Czyżby płakał?~ pytałam sama siebie ze zdziwieniem. Przecież w moim pokoju nie było żadnych pamiątek związanych z mamą, a podejrzewałam, że tylko one mogłyby spowodować w tacie chwilowy wylew emocji.
— Nie, wszystko ok — powiedział względnie normalnym głosem, po czym na znak tego, że będzie kontynuował pracę, położył na biurku to, co przed chwilą dzierżył w swojej ręce. Przez bardzo małe natężenie światła nadal nie mogłam dojrzeć, czym jest owa tajemnicza rzecz, jednak poznałam ją po dźwięku wydanym przy odkładaniu.
To było zdjęcie taty. Teraz to mi do oczu napłynęły łzy. Czułam jego emocje i wiem, że oboje musieliśmy przechodzić ciężkie momenty związane z rozstaniem na przestrzeni wielu lat. W duchu cieszyłam się, że w końcu dobiegł koniec separacji. On odzyskał córkę, a ja ojca.
---------------
~Ahh, jak tu jest przytulnie!~ pomyślałam, kiedy w końcu poukładałam wszystkie rzeczy przeniesione ze starego pokoju. Byłam niesamowicie zadowolona z wyniku mojej pracy, chociaż zajęła mi dobre kilka godzin, przez co mimo późnej pory nie jadłam jeszcze kolacji. Pokój, choć o wiele mniejszy, wydawał się być cieplejszy i emanowała z niego dobra energia.
A może to tylko ja odczuwam tak wielką radość, że aż wypełnia ona mój nowy pokój?
Bo w gruncie rzeczy wprost promieniałam. Moje serce kumulowało niesamowitą euforię za przyczyną wydarzeń z ostatnich dni. Znalezienie taty, możliwość mieszkania z nim, a teraz własny, bezpieczny pokój! Coś niesamowitego!
Puk, puk
— Hope, to chyba pora na kolację, nie uważasz? — powiedział tata, zaglądając do pokoju. Przyjrzał się uważnie wnętrzu, ale nic nie powiedział o wystroju czy plakatach wiszących na ścianach.
— No, masz rację — powiedziałam przecierając senne oczy — Chyba trochę się zasiedziałam… Ale było warto. Jak Ci się podoba mój nowy pokój?
— Nieźle, ale teraz chodź już na kolację! — westchnął zniecierpliwiony i poczekał, aż powoli i z lekkim opóźnieniem zwlekłam się z łóżka i ruszyłam w stronę drzwi.
Kiedy tak szłam za nim korytarzem uświadomiłam sobie, że prawdopodobnie przy kolacji poznam jakieś osoby tu mieszkające. Zaraz senność ustała, a ja z niecierpliwością szukałam wzrokiem drzwi prowadzących do jadalni. Jakie było moje rozczarowanie (w podwójnym znaczeniu), kiedy weszliśmy do małego pomieszczenia z aneksem kuchennym i stolikiem dla dwóch osób. Stanęłam jak wryta.
— Ale jak…?
— Hm? Co „jak”? — spytał, stawiając talerze z kanapkami na blacie.
— Nieważne…
— Ok — powiedział, siadając przy stole. Ja również usiadłam. Zdziwiłam się, że odpuścił tak łatwo. Mama zazwyczaj dopytywała do skutku.
— Bo chodzi o to, że… myślałam, że poznam kogoś stąd. Mogłabym się zakolegować, no wiesz… Pogadać.
— Nie, Hope.
— Czemu nie?
— Wszyscy mieszkający w Kamar-Taj są… nietypowi.
— Są magikami?
— Tak. Obiecałem Twojej mamie, że nie będę Cię narażał, więc nie zamierzam tego robić.
— Ale tato… Obiecuję, że nikogo nie będę namawiać na uczenie mnie sztuk magicznych!
— Mistycznych.
— Nieważne... Naprawdę nie mogę się z nikim widywać? — patrzyłam na niego błagalnym wzrokiem. Czułam, że się kruszy.
— No dobrze. Zobaczymy, co da się zrobić.
— Jej!
— Ale niczego nie obiecuję, dobrze? — uspokoił mnie stanowczo.
— Dobrze — przytaknęłam i zabrałam się za jedzenie upragnionej kolacji.

Chapter Text

~Niech to szlag!~ pomyślałam rozwiązując zadanie z fizyki. Podchodziłam do niego już setny raz, a wynik nie zgadzał się z tym widniejącym w odpowiedziach z tyłu książki. Oczywiście nie pomagał fakt, że nie rozumiałam treści zadania. No i co to za idiotyczny wzór? Wygląda jak jakieś hieroglify! Na domiar złego nauczycielka coś wspominała o jego przekształcaniu i jakiejś zasadzie. Czy ona nie ma litości?
W akcie desperacji postanowiłam pójść do gabinetu taty i poprosić go o pomoc. Dzisiaj akurat miałam na to szansę, ponieważ tata nie miał czasu zabrać mnie do Kamar-Taj i dlatego od zakończenia lekcji siedziałam w nowojorskiej siedzibie magów, tej samej, do której adres znalazłam w osiemnastkowym liście.
Jak tylko się tam pojawiłam tata powiedział, że jest dziś bardzo zajęty i będzie miał ważnych gości, więc zaprowadził mnie do pokoju z biurkiem i poprosił, żebym grzecznie na niego czekała i nigdzie nie wychodziła. Nigdy tak nie robił, zawsze bez problemu znajdował chwilę, żeby wykonać dla mnie portal. Zastanawiałam się co tak go absorbuje, że mnie olał?
Przemyślałam jego prośbę i w końcu uznałam, że fizyka jest ważniejsza, bo to sprawa życia i śmierci. Nauczycielka z pewnością mnie jutro udusi, jeśli znowu nie oddam jej pracy domowej.
Z taką myślą cichutko wyszłam z pomieszczenia. Nie wiedzieć czemu wolałam być ostrożna. Chyba już byłam przewrażliwiona. Zaczęłam wyobrażać sobie gości taty jako jakichś innych ważnych czarodziejów, a przecież z pewnością byli to zwykli ludzie, tylko pewnie jakoś powiązani z obroną ludzkości czy coś w tym rodzaju. Wbiłam sobie to do głowy i szłam już luźno, aczkolwiek nadal cichutko jak mysz. To wszystko przez te wszechobecne dywany. Nigdy nie wiadomo, czy ktoś właśnie Cię nie śledzi.
W końcu doczłapałam się do drzwi prowadzących do gabinetu. Chwilę się wahałam słysząc wewnątrz głosy, ale postanowiłam się przemóc, bo jeśli tacie ma zejść do nocy, to jest duża szansa, że nie będzie miał siły mi pomóc. A przecież goście mogą też się na coś przydać. Pewnie każdy z nich zna podstawy fizyki o niebo lepiej ode mnie.
Nie wiem czemu nie zapukałam. Po prostu cichutko nacisnęłam klamkę i wbiłam do środka. Zdziwiłam tatę, który przerwał w pół rozmowy i spojrzał na mnie niezadowolony. W końcu zabronił mi wychodzić. Inna sprawa, że nic mu nie obiecałam.
Oprócz niego w środku znajdowała się jeszcze jedna osoba. Jakiś sporej postury mężczyzna z długimi włosami związanymi w koński ogon. Na ciszę ze strony rozmówcy i jego spojrzenie skierowane w jeden punkt, zaraz on sam się odwrócił, żeby spojrzeć o co chodzi. Kiedy mnie dostrzegł uśmiechnął się miło, co stanowiło kontrast do zdegustowanej twarzy taty.
Doktor westchnął przeciągle, po czym wstał. Wskazał mnie ręką i jednocześnie zwrócił się do gościa.
— Cóż, Thorze, poznaj moją córkę, Hope — nie miałam pojęcia jak zareagować, więc stałam speszona jak słup soli. Na szczęście mężczyzna o imieniu wyjętym z mitologii nordyckiej, pan Thor, pomachał mi przyjacielsko ręką. Dużo nie myśląc odpowiedziałam tym samym.
Jednak tata chciał się mnie jak najszybciej pozbyć, widocznie sprawa była naprawdę poważna, więc zaraz znów zabrał głos.
— Coś się stało? — zwrócił się do mnie.
— Tak. Chciałam zapytać jak długo Ci jeszcze zejdzie — już odpuściłam sobie gadanie o sednie mojej wizyty. Jeśli mu się spieszy, to liczą się konkrety. Zresztą przy człowieku tak poważnym jak pan Thor nie wypada przyznawać się do braku talentu do fizyki.
— Niedługo.
— Ok. To ja wracam do pokoju.
Odwróciłam się na pięcie i skierowałam w stronę drzwi. Już miałam nacisnąć na klamkę, kiedy zakwitła mi myśl, która przez te kilka minut kiełkowała mi w głowie i nie mogłam zrozumieć o co chodzi. Ten gościu od razu wydawał mi się znajomy. To nie jest jakiś tam człowiek. Ja jestem człowiekiem. On jest bogiem!
— Przepraszam jeszcze na chwilkę.
— Co tam? — zapytał mnie tata. Nie ogarnął, że zdanie było skierowane do Thora.
— Bo moja przyjaciółka jest pana wielką fanką i tak głupio byłoby, gdybym opowiedziała jej, że pana spotkałam, a nie przyniosłabym autografu. Mogę prosić? — podałam mu długopis i kartkę przeznaczoną na rozwiązanie zadania z fizy.
— Pewnie — odpowiedział uradowany - Aż się dziwię, że koleżanka nie wolała autografu mojego brata. On podobno ma więcej fanów ode mnie. Tylko po prostu trudniej go złapać na ulicy — zaśmiał się i oddał mi długopis i kartkę z podpisem.
— Ogromnie dziękuję — powiedziałam lekko się kłaniając.
— Nie ma za co. Pozdrów przyjaciółkę.
— Pewnie! — po tych słowach wyszłam. Nie chciałam już dołować pana Thora. Wiedziałam, że przyjaciółka najchętniej by go zabiła, żeby tylko uratować kiedykolwiek Lokiego. No cóż. Wszystkim nie dogodzisz.
Ja tam pierwszy raz spotkałam kogoś z grupy Avengers. Wcześniej tylko o nich słyszałam właśnie od kumpeli, która potrafiła z wielką fascynacją opowiadać o ich poczynaniach. W kwestii superbohaterów mi wystarczał mój własny ojciec. Ale jeśli miałabym wybierać między Lokim a Thorem, to ewidentnie wybrałabym Thora, bo tylko jego jak na razie znam osobiście. Za ten jego uśmiech i uprzejmość może liczyć na plus ode mnie. Taka przeciwwaga dla opinii przyjaciółki.
-----------------------
Miesiąc minął mi bardzo szybko. Zapewne dlatego, że zaczęła się szkoła i było sporo zamieszania, jak to na początku roku bywa. Tak czy siak każdego dnia wyczekiwałam momentu, kiedy tata przedstawi mnie komukolwiek z tutejszych lub po prostu zaprowadzi mnie gdzieś, gdzie mogłabym posiedzieć i pogadać z nowymi ludźmi. Niestety do niczego takiego nie doszło. Z dnia na dzień zaczynałam wątpić, czy w ogóle zrobi coś w tym kierunku. Wiedziałam, że jest zajęty, ale sam zobowiązał się mną zająć i miałam nadzieję, że pomoże mi się zaaklimatyzować.
W końcu pewnego dnia po powrocie ze szkoły postanowiłam zagadać do taty w tym temacie.
— Coś nie tak? — zapytał, kiedy wyszłam z portalu i po napotkaniu jego wzroku nawet się nie uśmiechnęłam.
— Nie… A w sumie to tak — odwróciłam się w jego stronę — Bardzo się nudzę, siedząc całe dnie w pokoju.
— Nudzisz się? Myślałem, że w trakcie szkoły takie słowa nie istnieją. W końcu trzeba się uczyć, odrabiać lekcje, czytać lektury…
— Ile można? — podniosłam głos. — Sorry, ale nie mam zamiaru spędzić całego mojego życia na ślęczeniu nad nudnymi książkami.
— Ok, rozumiem. A co powiesz na ciekawe książki?
---------------
— Hope, to jest Wong, bibliotekarz, opiekuje się tym miejscem i będzie do Twoich usług, jeśli będziesz chciała coś wypożyczyć. Pamiętaj o przestrzeganiu zasad, bardzo nie lubi, jak ktoś je łamie — ostatnie zdanie wypowiedział lekko ściszonym, porozumiewawczym głosem i uśmiechnął się zaczepnie. — Wong — tu zwrócił się do masywnego mężczyzny — To moja córka, Hope.
— Rozumiem… — powiedział, po czym zaczął się mi w ciszy przypatrywać. Czułam się nieswojo. Wydawał się przerażający, chociaż robił taką błahą czynność, jak patrzenie — Nie jesteście do siebie tak bardzo podobni — stwierdził po namyśle.
— Jesteśmy.
— Nie.
— Daj spokój, przecież…
— Może te rozczapierzone włosy. I oczy — dopowiedział, zanim tata zdążył mu przerwać. — Ale jest trochę niższa od Ciebie.
Tata tylko westchnął, zamiast skomentować i dodał:
— No dobra, to już wszystko wiesz. Od teraz możesz tu przychodzić bez mojej zgody. Ale pamiętaj, tylko do biblioteki, nigdzie indziej. I tylko pod obecność Wonga.
-------------------
Od tamtej pory odwiedzałam bibliotekę praktycznie codziennie. Wypożyczałam coraz więcej książek, bo skończyłam czytać szkolne lektury, więc miałam więcej czasu na doszkalanie się. Wiele z nich było stricte naukowych, ale wydawały się być nawet ciekawe. Szukałam w nich wątków nawiązujących do magii, w końcu nie znalazły się w tej mistycznej bibliotece przypadkowo.
Po jakimś czasie jednak znudziło mi się szukanie magii na siłę. Wiedziałam, że Wong nie daje mi książek na jej temat ze względu na surowy zakaz taty. Próbowałam przekonać go nowymi kawałkami Beyonce, które obiecałam mu zgrać na mp3, ale jego lojalność wzięła górę i oparł się pokusie.
Nie miałam pojęcia jaki krok podjąć tym razem. Wong był nieugięty, a tata? On czasem łamał się pod wpływem moich próśb, więc to jego postanowiłam obrać za mój cel.
-----------
Wakacje zaczęły zbliżać się wielkimi krokami, więc miałam aż zbyt dużo wolnego czasu. Nudziłam się jak mops, co potwierdza samo to, że oglądałam wszelkie wiadomości ze świata, skończyłam kilka seriali i obejrzałam masę filmów. Nawet czasem wracałam do biblioteki po książki naukowe, co uznawałam za szczyt desperacji. I wtedy zaczęłam wdrażać mój plan.
— Tato?
— Hmm?
— Możemy porozmawiać?
— O czym?
— Mogłabym popatrzeć na treningi?
— Co?
— No wiesz… Jak adepci ćwiczą sztuki walki, magię…
— Hope, już to przerabialiśmy.
— Nie. Mówiłeś zero magii.
— Dokładnie.
— Ale to nie będzie używanie magii. Będę tylko patrzeć — spojrzał na mnie szukając podstępu, ale w końcu przyjął do wiadomości, że naprawdę potrzebuję jakiejś rozrywki w moim nudnym życiu.
— Tylko patrzeć — powtórzył. Kiwnęłam głową — Z daleka. Żadnych sztuczek. Żadnego błagania o naukę, kradzieży przedmiotów magicznych, wdawania się bójki...
— Tak, oczywiście. Zgadzasz się? — westchnął.
— Ok. Ale jeśli złamiesz którąkolwiek z tych zasad, wracasz do domu — przytaknęłam, choć wiedziałam, że gram bardzo ryzykownie. Jednak w tej chwili liczył się sukces, a nie jego konsekwencje.
----------------
W ciągu następnych tygodni każdą wolną chwilę spędzałam na obserwacji ćwiczeń mieszkańców Kamar-Taj. Najczęściej były to sztuki walki bez lub z użyciem artefaktów. Na początku starałam się omijać uczących się magii, żeby nie wzbudzać podejrzeń taty, jednak po jakimś czasie nie wytrzymałam i udałam się na jedną z takich ‘lekcji’ dla początkujących.
Interesowały mnie tylko te sztuczki, które mogę wykonać bez niczego lub tylko za pomocą pierścienia. Obserwowałam ruchy i zapamiętywałam podpowiedzi nauczyciela sztuk mistycznych. Kiedy wróciłam do pokoju, zapisałam wszystko w zeszycie i postanowiłam po kolacji spróbować zrobić portal.
------------------
Niestety nic nie było takie proste, jak mniemałam na początku. Z koniuszków moich palców nawet nie ulatywały złote iskry, a przecież adeptom robienie przejść nie sprawiało żadnego problemu.
~Co jest ze mną nie tak?~ myślałam zrezygnowana. Czułam się jak idiotka, wykonując tak bezwiednie wymachy ręką po okręgu.
~Może nie jestem magiczna~ stwierdziłam. Usiadłam na krawędzi łóżka i zaczęłam bawić się pierścieniem założonym na palce. I wtedy sobie przypomniałam słowa taty z osiemnastkowego listu:
‘PS Do listu dołączam pewien magiczny przedmiot. Noś go zawsze przy sobie. Kiedyś może uratować Ci życie. Ale najpierw musisz do mnie przyjechać, żebym nauczył Cię jak go używać.’
Tata musiał wiedzieć, o czym mówi.
~Pewnie coś źle robię~
Postanowiłam się nie poddawać. Ćwiczyłam do późna, jednak wiedziałam, że nie mogę przeginać. Jutro szkoła, a na dodatek tata może zauważyć moje niedospanie i zacząć coś podejrzewać. Nie mogłam sobie na to pozwolić. Ściągnęłam pierścień i poszłam spać.

Chapter Text

---------------------------------------------- [Stephen]
— Musimy pogadać — powiedział stanowczo.
— Ale teraz? — zapytałem zdziwiony. Próbowałem wyczytać z jego twarzy w czym rzecz, ale jedyne co zrozumiałem to to, że sprawa jest poważna. Westchnąłem przeciągle.
— No dobra.
Stanęliśmy na uboczu w miejscu, gdzie nikt nie miał prawa słyszeć naszej rozmowy. To jeszcze bardziej mnie zaniepokoiło.
— Co się stało?
— Ktoś kradnie książki z biblioteki — przymrużyłem oczy. Wiedziałem, że ostatnim razem to właśnie ja zabierałem lektury spod samego nosa Wonga. Od tamtej pory nikt nie odważył się podskakiwać bibliotekarzowi.
— Podejrzewasz któregoś z naszych adeptów? — spytałem patrząc w stronę ćwiczących osób.
— Tak. Jest tylko jeden problem.
— Jaki?
— Przeszukałem już pokoje każdego z nich i nic nie znalazłem.
— Myślisz, że to ja znowu…?
— Nie. Wiem, że to nie ty. Ale…
— Ale co?
— Jeszcze jeden pokój został nietknięty, ten należący do Twojej córki.
— Co? Myślisz, że ona ukradła wszystkie te książki? Niby jak? Przecież nie nauczyłem jej magii! — uznałem jego słowa za absurd. Nie mogłem dopuścić do siebie myśli o tym, że popełniłem błąd i jakimś cudem udało jej się zdobyć niebezpieczną wiedzę.
— Może sama się nauczyła — spojrzałem na niego zdenerwowany — Jeśli jest taka zawzięta jak ty…
— To nie to samo! — zaprotestowałem.
— Jeśli jesteś tego taki pewny, to sprawdźmy jej pokój — wahałem się. Nie chciałem naruszać jej prywatności. Jednak wiedziałem, że powinienem to zrobić dla zasady, no i, jeśli Wong ma rację, dla jej własnego bezpieczeństwa.
— W porządku — powiedziałem ponownie zerkając na tłum trenujących osób. Nieopodal siedziała Hope i przyglądała się im w skupieniu.
-------------
Postanowiłem ruszyć wprost do jej pokoju. Zdawałem sobie sprawę, że jawnie nie przyzna mi się do złamania zasad, na podstawie których miała tutaj zostać. Wiedziała, że za taki wybryk mogę wysłać ją z powrotem do domu Christine. Wolałem sprawdzić wszystko pod jej nieobecność. Byłem pewny, że dowiem się więcej niż z rozmowy. Przynajmniej teraz.
Przed wejściem spojrzałem jeszcze z niepewnością na Wonga. Ten tylko pokiwał głową na znak, że robimy tak, jak należy. Tak więc po chwili byliśmy już w środku.
Widok, jaki zastaliśmy zachwiał na moment moim światem. Na podłodze stało kilka stert książek o tajnikach sztuk mistycznych. Na szczęście żadna nie należała do tych związanych łańcuchami, które były przeznaczone tylko dla najbardziej wtajemniczonych.
Nie mogłem w to uwierzyć. W mojej głowie widniało tylko jedno pytanie: ‘Jak?’.
— Popatrz — powiedział Wong wskazując najniższą kupkę. Leżał na niej przedmiot, który rozpoznałem bez problemu, a którego bym się tutaj nigdy nie spodziewał.
— Pierścień… — szepnąłem, po czym wziąłem go do rąk.
— Skąd to ma? Też ukradła? — w tym momencie sam próbowałem odpowiedzieć sobie na to pytanie. Moje myśli szukały jakiegoś punktu zaczepienia, bo trudno było mi uwierzyć w stuprocentową winę Hope. Książki z pewnością miała zamiar oddać, a pierścień? Czy naprawdę zabrałaby go komuś z premedytacją? Czemu nikt nie zgłosił zguby?
I wtedy dostałem olśnienia.
— No jasne — szepnąłem rozumiejąc mój rażący błąd.
— Co? — zapytał zdezorientowany bibliotekarz.
— To ja dałem jej ten pierścień — zmrużył oczy.
— Nie rozumiem.
— Czego nie rozumiesz?
— Czemu udawałeś zdziwienie.
— Nie udawałem. Naprawdę byłem zdziwiony, że go ma.
— Jak to? — westchnąłem.
— Włożyłem go do listu urodzinowego, który miała otworzyć w wieku osiemnastu lat. To było jakieś osiem lat temu. Miałem prawo nie pamiętać — Wong spojrzał na mnie spod byka, ale chyba mi uwierzył, chociaż wzrok nadal miał nieco oskarżycielski.
— Odeślesz ją teraz do domu? Jakby nie patrzeć złamała dwie Twoje zasady.
— Nie — odparłem po krótkim namyśle — To moja wina. Najpierw dałem jej przedmiot magiczny, a potem pozwoliłem jej przebywać z adeptami i korzystać z biblioteki. Mogłem się domyśleć, że tak to się skończy.
— W takim razie co zamierzasz zrobić?
~Dobre pytanie~ pomyślałem. Zacząłem chodzić po pokoju myśląc o najlepszym rozwiązaniu zaistniałej sytuacji. Odrzuciłem odebranie pierścienia, karę, szlaban i zakaz wykonywania magii. Po pierwsze na pewno by mnie za to znienawidziła. Po drugie sam się prosiłem. Po trzecie nie mam pewności, że nie potrafi innych sztuczek magicznych, do których nie potrzeba pierścienia. A przecież nie jestem w stanie jej kontrolować dwadzieścia cztery godziny na dobę.
— Magia jest zbyt niebezpieczna, żeby uczyć się jej samemu, bez żadnych wskazówek.
— Czyli uważasz, że… — pokiwał głową.
— Może masz rację. Powinna się szkolić pod moim okiem.
~Powinienem był tak postanowić na samym początku~ skwitowałem.
— Christine mnie zabije — na te słowa na twarzy Wonga zagościł uśmiech, co zdarzało się tak rzadko, że miałem ochotę zrobić zdjęcie i pokazywać mu za każdym razem, kiedy powiem jakiś śmieszny żart, jako prawidłową reakcję na tego typu rzeczy. Nie wiem, jak można się cieszyć z wiszącego nade mną gniewu i groźby śmierci ze strony lekarki, która z pewnością wie, jak skutecznie zadać ból.
------------------ [Hope]
— Hope, musimy pogadać — to zdanie jakoś nigdy nie wzbudzało we mnie dobrych przeczuć, a w ustach taty zabrzmiało wręcz złowróżbnie. Czyżby dowiedział się o podkradaniu książek z biblioteki? Wiedziałam, że Wong w pewnym momencie się zorientuje, ale czy rzeczywiście byłby w stanie stwierdzić, że stoi za tym sama córka doktora? Tego nie byłam pewna, więc postanowiłam nie dawać po sobie znać, że coś jest nie tak. Rozmowa to rozmowa, równie dobrze może chodzić o pałę z fizy z zeszłego tygodnia.
Usiadłam grzecznie w fotelu w jego gabinecie. Jego pokerowa twarz i nerwowy chód tylko pogłębiły mój strach. Siedziałam skulona i czekałam na wyrok. Czułam, że ten dzień jest moim ostatnim spędzonym u boku taty.
— Długo nad tym myślałem, ale wszystkie okoliczności zmusiły mnie do podjęcia stanowczej decyzji — patrzyłam na niego w milczeniu pokornym wzrokiem. — Wiem, że masz przy sobie pierścień i że w tajemnicy przede mną nauczyłaś się go w pewnym stopniu używać — spuściłam wzrok. Było mi głupio. Powinnam była na początku wspomnieć o pierścieniu i oddać go tacie. Teraz mam przez to kłopoty i jestem pewna, że nie będę mogła zostać w Kamar-Taj, bo złamałam zasady, których obiecałam przestrzegać. Ze smutkiem oczekiwałam na werdykt.
— Tak więc postanowiłem wziąć sprawy we własne ręce. Od jutra będę uczył Cię magii. Zdaję sobie sprawę z tego, że narażam się Twojej mamie, ale stosowanie magii bez jakiejkolwiek kontroli jest o wiele bardziej niebezpieczne, niż prawidłowe szkolenie.
Nie mogłam w to uwierzyć. Zamurowało mnie już po drugim zdaniu. Otworzyłam szerzej oczy ze zdziwienia i szczypałam się mocno w rękę próbując się obudzić. Ale to nie był sen. To jak najbardziej rzeczywistość.
Skoczyłam mu na szyję. Nie spodziewał się tego, ale po chwili mocno mnie przytulił.
— Dziękuję — powiedziałam uradowana.
— Tylko nie mów mamie, bo długo nie pożyję — szepnął.
— Ok — powiedziałam ze śmiechem.
------------------
— Na początku chciałbym się przekonać, ile już zdążyłaś się nauczyć — na te słowa już chciałam zrobić portal i zabrać książkę z mojego pokoju, jednak tata powstrzymał mnie gestem. — Zrobimy to po mojemu. Chodź za mną — powiedział wykonując portal. Całej tej akcji ‘egzaminacyjnej’ przyglądał się Wong. Jako poszkodowany w ramach rekompensaty tego właśnie sobie zażyczył, testu moich umiejętności wyciągniętych ze skradzionych ksiąg.
W końcu tata przeszedł przez portal, a ja podążyłam za nim. Po drugiej stronie było lodowato, a każdy mój oddech zamieniał się w małą mgiełkę.
— To zadanie pomoże Ci zmotywować się do szybszych postępów. Masz niecałe pół godziny na powrót do Kamar-Taj. Chociaż sądzę, że szybko uwiniesz się z tym zadaniem. Do zobaczenia! — cały czas byłam skupiona na jego wypowiedzi i jednocześnie obserwowałam widoki. Czy to Himalaje? Wszystko jest możliwe. Kiedy skończył mówić odwróciłam się w jego stronę, bo miałam masę pytań, ale on już zniknął razem z portalem. Byłam niesamowicie wystraszona. Czy naprawdę sądził, że dam radę zrobić większy portal bez żadnego przygotowania?
~Dobra, nie panikuj. Skup się!~ wzięłam parę głębokich wdechów i usiadłam na śniegu. Przywołałam w myślach wszystkie sytuacje, w których tata robił portale wielkości dorosłego człowieka. Skupiłam się na wykonywanych przez niego ruchach. Wiedziałam, że muszę też dopasować ilość użytej magii, żeby uzyskać pożądany efekt.
~Ok, jestem gotowa!~ wstałam i postanowiłam spróbować zrobić portal. Wyobraziłam sobie mój stary pokój i zaczęłam czarować.
------------------- [Stephen]
— Coś długo jej nie ma — wypowiedział na głos Wong, co obu nam kołatało się w głowach. Byłem zaniepokojony, ale starałem się zachować zimną krew.
— Cierpliwości. Dajmy jej jeszcze chwilę. Przecież potrafi robić portale! W ostateczności wyczaruje mały i jakoś się przeciśnie…
— Jesteś tego pewny?
Po krótkiej chwili milczenia odpowiedziałem:
— Nie. Dobra, idę po nią!
----------------- [Hope]
Nie wiedziałam, że pójdzie mi aż tak dobrze. Największy portal, jaki zrobiłam, był tylko o głowę niższy ode mnie. A co to za problem schylić głowę?
Spojrzałam na zegarek.
~Ups, chyba już minęło trzydzieści minut~ pomyślałam i tym razem zrobiłam już portal prowadzący do Kamar-Taj.
Po drugiej stronie zastałam Wonga, ale nigdzie nie widziałam taty. Czyżby znudziło mu się czekanie i poszedł coś przegryźć?
— Gdzieś Ty była? — spytał bibliotekarz. Patrzył na mnie tak, jakby co najmniej zobaczył ducha.
— A wiesz, za szybko poradziłam sobie z zadaniem i postanowiłam odwiedzić kilka miejsc… — powiedziałam wymijająco, a twarz oblała mi się rumieńcem. Zdawałam sobie sprawę z tego, że od razu powinnam była tu wrócić. Ale wizja odwiedzenia Japonii i Filipin była silniejsza od głosu rozsądku. Nie mogłam sobie tego tak po prostu odpuścić. Przy okazji kupiłam parę pamiątek, które teraz ledwo trzymałam w rękach. Mangi i słodycze wręcz wylewały mi się z objęć.
— W takim razie gdzie jest Strange? — jego pytanie bardzo mnie zaniepokoiło.
— Co masz na myśli?
— Poszedł Cię szukać jakiś czas temu.
~O Boże!~ pomyślałam przerażona. Upuściłam wszystkie klamoty i od razu zrobiłam portal prowadzący na śnieżne góry. Jeszcze przed przejściem rzuciłam:
— A Ty tu zostań na wypadek, gdyby jednak wrócił — wiedziałam, że zdezorientowany Wong wykona polecenie.
Po drugiej stronie zaczęłam szukać taty. Po jakimś czasie znalazłam go w świeżej zaspie. Biedaczek był przemarznięty i oddychał z trudem. Chciało mi się płakać, że przez moją głupotę coś takiego mu się przytrafiło.
— Tato — szepnęłam.
— Hope — jeszcze kontaktował. Otarłam łzę z policzka i zwróciłam się do niego słowami:
— Chodź, musimy stąd iść. Musimy wrócić do Kamar-Taj — pomogłam mu wstać. Oparł się na moim ramieniu. Był trochę ciężki, ale wiedziałam, że muszę sobie poradzić. Otworzyłam portal i przeszliśmy przez niego powoli.
Po tym zdarzeniu tata przeleżał tydzień w łóżku. Przeziębił się, a jego organizm miał za niską temperaturę. Byłam przy nim przez cały ten czas. Podawałam jedzenie, robiłam gorącą herbatę i ciepłe okłady. Było mi niesamowicie głupio, że przeze mnie mógł umrzeć z wyziębienia. To było bardzo nieodpowiedzialne z mojej strony.
— Tak mi przykro, tato… Naprawdę nie chciałam. Nie miałam pojęcia, że pójdziesz mnie szukać — łzy spływały mi po policzkach. Czułam się winna.
— Nie musisz przepraszać. To mój błąd. Nie powinienem był w Ciebie wątpić — złapał mnie za rękę. — Ale z drugiej strony gdyby moje przeczucia były słuszne, to Ty teraz mogłabyś leżeć na moim miejscu. Z dwojga złego cieszę się, że padło na mnie.
— Tato… — po tych słowach rozczuliłam się jeszcze bardziej. Płakałam już na całego.
— No już, nie płacz. Przecież nic się nie stało. Wszystko będzie dobrze — powiedział wycierając mi ręką twarz mokrą od łez. Uśmiechnął się do mnie.
— Patrzcie państwo, jaka zdolna. Zwiedziła cały świat w piętnaście minut!
— Haha, tylko kilka państw — sprostowałam skromnie.
— Ale przyznaj, że Twoje portale jeszcze nie są idealne. Kiedy przechodziliśmy musiałem ostro schylać głowę! — zaśmialiśmy się oboje. — Nie przejmuj się tym, nauczę Cię, jak tylko stąd wyjdę.

Chapter Text

Od tamtej pory w każdej wolnej od pracy chwili tata zabierał mnie na osobiste treningi. Byłam nimi niesamowicie podekscytowana, bo magia w moich oczach była czymś ekstra. Na początku sądziłam, że wszystko pójdzie mi gładko, bo powinnam coś odziedziczyć po tacie. Szybko się jednak przekonałam, że to wcale tak nie działa.
Zanim nauczyłam się robić poprawnie stabilne portale wielkości człowieka minęło kilka tygodni. Bałam się, że robię postępy o wiele wolniej, niż inni adepci. Jednak tata cały czas mnie dopingował. Napawał mnie nadzieją, że kiedyś będę tak wprawiona, jak on. Wierzył we mnie, a to było dla mnie w tamtej chwili najważniejsze.
Pewnego dnia podczas szkolenia zdarzył się alarm. Myślałam, że po prostu gdzieś wybuchł pożar, ale kiedy przybiegł Wong zrozumiałam, że to jakaś grubsza sprawa. Czyżby włam do biblioteki wywołał takie poruszenie?
— Nie jest dobrze.
— Co się stało?
— Znowu pojawiły się dziury międzywymiarowe.
— Gdzie?
— Londyn.
— Mogę iść z Wami? — zapytałam, kiedy Wong robił portal.
— Nie. Zostajesz tutaj. To zbyt niebezpieczne.
— Ale mogę się na coś przydać — tata spojrzał na mnie, dając mi do zrozumienia, że jeszcze nie potrafię magii na tyle, żeby jakkolwiek pomóc przy tego typu akcji. Jednak ja nie dawałam za wygraną — Zresztą, jeśli mnie ze sobą nie weźmiecie, to sama zrobię portal i tam się przeniosę — musiałam uciec się do szantażu, ale i tak czułam, że to nic nie pomoże. — Tato, proszę… Chciałabym zobaczyć Was w końcu w akcji. Obiecuję, że nie będę przeszkadzać!
— No dobrze, ale będziesz nas obserwować z ukrycia. Zrozumiano? — Wong spojrzał na niego bardzo zdziwiony jego uległością — No co? — Ale bibliotekarz już mu nie odpowiedział. Pokręcił tylko głową i przeszedł przez świecący portal.
-----------
Po drugiej stronie czekało już na nas kilku adeptów wpatrujących się w niebo.
— Coś się zbliża — powiedział do nas jeden z nich. Jego wzrok skupił się na największej dziurze znajdującej się kilka metrów od nas.
— Trzeba je jak najszybciej załatać — powiedział tata. Skinął porozumiewawczo na Wonga, a ten krzyknął na adeptów, żeby się rozproszyli i zajęli zamykaniem portali. — Ty tu zostajesz — zadecydował tata, zostawiając mnie za filarem jednego z pobliskich budynków — Posłuchaj mnie, będę niedaleko, będziesz mnie stąd widzieć. Gdyby coś się stało, krzycz. I pod żadnym pozorem stąd nie wychodź. Może, że zrobi się tu niebezpiecznie, wtedy uciekaj. Wiesz, jak się teleportować.
Widziałam, jak się oddala i razem z Wongiem próbują magicznymi sznurami zamknąć największy portal. Jednak coś poszło nie tak. Dziwne lewitujące dziury rozrastały się niekontrolowanie, a w pewnym momencie zaczęły z nich wypadać jakieś dziwne czarne kule. Najwidoczniej po drugiej stronie był jakiś wymiar z materiałami wybuchowymi, bo po kontakcie z przedmiotami materialnymi kulki wybuchały robiąc spore szkody.
— Tato! — krzyknęłam. Już się bałam, że coś mu się stało, tak więc odetchnęłam z ulgą, kiedy zobaczyłam, jak on i reszta magów łapią następne czarne kule w magiczne osłony, w których wybuchy były tak nikłe, że prawie niewyczuwalne. Jedyne, co po nich zostawało, to czarny dymek.
Byłam dumna, że tata tak szybko zareagował. Wszyscy w lot załapali plan działania i zręcznie zapobiegali dalszym detonacjom. Jak do tej pory nikt nie ucierpiał. Jedynie ulica i jeden z okolicznych budynków były trochę wybrakowane po pierwszych eksplozjach.
Z każdą sekundą magowie znów zbliżali się do portali. Atakowali je po dwóch, żeby jeden łapał kulki, a drugi próbował ‘łatać’ dziury.
Uśmiechnęłam się. Już prawie koniec. Zaraz wracamy z powrotem do domu na trening. Piękna akcja. Wyobraziłam sobie siebie w przyszłości jako członek zespołu. Byłoby świetnie walczyć z tatą u boku.
Zobaczyłam, jak idzie w moją stronę. Wong i reszta adeptów zostali już oddelegowani. Misja została wykonana. Teraz tylko wypadało odwołać alarm, żeby ludzie wrócili do swoich prac. Pewnie nie spodoba im się ten bałagan, ale co poradzić?
W tym momencie nawet wycie alarmów samochodowych było dla mnie ciszą, w porównaniu z pierwszymi wybuchami. Tak - to zdecydowanie wystarczająco atrakcji jak na jeden dzień.
Widziałam, że był zmęczony, ale dla mnie zgrywał twardziela.
— Widzisz, Hope, tak to się robi — krzyknął z daleka. Był odwrócony w moją stronę, kiedy to zobaczyłam. Jeden z portali jeszcze na moment się otworzył i wypluł czarną kulkę, po czym zamknął się na amen. Wiedziałam, że nie zdążę krzyknąć, że tata nic nie widzi, a kula leci w jego stronę. Musiałam zareagować. Odruchowo stworzyłam portal i pojawiłam się za jego plecami. Nie rozumiał co się dzieje, ale kiedy się odwrócił, było już za późno na cokolwiek. Starałam się przypomnieć, jak to robili adepci i co mówił do nich ich nauczyciel. Nie miałam pojęcia jak zrobić klatkę, a o tarczach i broni wiedziałam tylko pobieżnie. Jednak to musiało wystarczyć do obrony przed niszczącym wybuchem. Prawą ręką próbowałam stworzyć prowizoryczną tarczę, a w lewej coś, co mogłoby przypominać broń. Nie miałam pojęcia na ile to da radę przeciwko ciemnej masie z innego wymiaru, ale pod wpływem emocji żaden inny, lepszy pomysł nie przychodził mi do głowy. Skupiałam się jak mogłam, ale jedyne, co udało mi się zrobić, to zarys, szkielet tego, co zamierzałam. Kula leciała za szybko. Uderzyła we mnie z impetem. Potem usłyszałam tylko głośny huk i czułam, jak siła wybuchu rzuca mnie w tył.
Wokół było pełno kurzu i pyłu. Widoczność była bardzo ograniczona. Na szczęście z sekundy na sekundę dym stopniowo opadał. Nie miałam pojęcia, czy coś mi się stało. Nie czułam bólu, ale uznałam, że to przez pulsującą w moich żyłach adrenalinę. Próbowałam się uspokoić i szukałam wzrokiem taty.
Nagle niedaleko zauważyłam nieruchome ciało. Jednak nie było to ciało mojego taty.
To byłam ja.
Leżałam na plecach. Moje ręce leżały luźno przy ciele. Były bardzo poranione. Z nosa sączyła mi się krew. Musiałam się uderzyć w głowę przy upadku, bo włosy również przybrały odcień szkarłatu.
Zakryłam usta ręką, a szloch zatamował mi gardło. Miałam łzy w oczach. Uświadomiłam sobie, że właśnie umarłam. W tym momencie zaczęłam panikować, ponieważ nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Jestem duchem. Chyba. Niestety nie pojawiło się żadne światełko w tunelu i nie miałam pojęcia, gdzie iść. Próbowałam wejść z powrotem w moje ciało, ale to nie dawało żadnych efektów. Byłam zrozpaczona.
Wtedy przypomniałam sobie o tacie. Bardzo się o niego martwiłam. Szukałam go wśród opadającego pyłu. Nie mógł być daleko. Stał za mną, więc jestem pewna, że upadając go potrąciłam.
W końcu znalazłam go leżącego na zniszczonym asfalcie. Podeszłam, a w sumie podleciałam do niego, żeby sprawdzić, czy z nim wszystko w porządku. Oddychał. Dotknęłam jego głowy przezroczystą ręką. Ocknął się jak na zawołanie. Czyżby to poczuł?
Zaczęłam do niego mówić, ale ze smutkiem stwierdziłam, że mnie nie słyszy. Byłam załamana. Już nikt nie może mi pomóc.
---------------------- [Stephen]
Nie rozumiałem jak do tego doszło. Czy niedokładnie załatałem portal? Aż trudno mi uwierzyć w to, że na moment znowu się otworzył. A kulka sunęła bezgłośnie tnąc powietrze jak nóż. Gdyby nie Hope jestem pewien, że bym tego nie przeżył. Małe szanse. A nawet jeśli, to jako kaleka, bo detonacja dokonałaby się na moim kręgosłupie. Nawet płaszcz nie jest taki mocny, żeby temu zapobiec.
Zanim się odwróciłem ona już stała osłaniając mnie przed ciosem. Jeśli wzrok mnie nie mylił, próbowała stworzyć coś do sparowania wybuchu. Mądra dziewczynka. Niestety nie miała szans. Kula leciała zbyt szybko i uderzyła ze zbyt dużą siłą.
Wybuch był niesamowicie głośny, a eksplozja tak mocna, że czułem, jak bolą mnie uszy. Reszta ciała nie została pominięta. Hope wpadła na mnie z impetem, ale to ja poleciałem dalej do tyłu. Tylko ten moment pamiętam. Potem straciłem przytomność.
Obudził mnie dziwny, chłodny dotyk. Myślałem, że to Hope i od razu otworzyłem oczy, żeby się upewnić. Jednak moja intuicja znowu mnie zawiodła. Nikogo przy mnie nie było. Okolicę spowijał kurz i pył unoszący się w powietrzu. Ledwo wstałem na nogi. Kręciło mi się w głowie. Wiedziałem, że nie jest ze mną za dobrze, ale w tym momencie najbardziej martwiłem się o moją córkę. Jeśli ja tak oberwałem, to ona musi teraz leżeć nieprzytomna z o wiele większymi obrażeniami. Cały czas miałem przed oczami obraz z wyobraźni, gdzie Hope leży w kałuży krwi i się nie rusza. Chciałem wyrzucić go z głowy. Miałem nadzieję, że tak naprawdę przesadzam i zaraz ją znajdę całą i zdrową skuloną gdzieś między gruzami.
Po kilku minutach bezskutecznego nawoływania byłem coraz bardziej zaniepokojony. Kiedy kurz trochę bardziej opadł w końcu dostrzegłem zarys postaci ludzkiej leżącej kilka metrów ode mnie.
— Hope — szepnąłem i pobiegłem w jej kierunku. Nogi odmawiały posłuszeństwa, dlatego upadłem na kolana tuż obok niej.
W tym momencie dziękowałem losowi za to, że z wykształcenia jestem doktorem, a z drugiej strony przeklinałem moje zdolności. Widziałem, że nie oddycha. Jej klatka piersiowa nie unosiła się nawet na milimetr, tylko tkwiła w bezruchu. Hope była blada jak ściana, a jej włosy przybrały krwawy odcień. Spojrzałem na inne obrażenia. Dzięki próbie ochrony wcale nie było ich aż tak dużo. Prawa ręka była poparzona, a lewa przecięta w dwóch miejscach tak okropnie, że chciało mi się płakać. Musiała sobie ją poranić własną bronią w chwili wybuchu. Wiedziałem, że jeśli tego zaraz nie naprawię, to trzeba będzie jej amputować lewą dłoń. Cały czas miałem nadzieję, że przeżyje, że zaraz się ocknie i wszystko będzie ok.
Bez namysłu postanowiłem użyć Oka Agamoto, żeby wszystko wróciło do normy. Jednak kiedy zacząłem cofać jej czas, zauważyłem, że coś nie gra.
— Co jest? — pytałem sam siebie widząc, jak rany się regenerują, ale życie nie wraca, a za chwilę obrażenia wracają na swoje miejsce. Proces się nie utrzymywał, a ja zachodziłem w głowę co takiego robię źle.
W końcu moją głowę przebiła błyskotliwa myśl. Uczepiłem się jej jak ostatniej deski ratunku. Miałem nadzieję, że się nie mylę.
Istniała możliwość, że w momencie wybuchu materiału z innego wymiaru dusza Hope opuściła ciało. To wyjaśniałoby czemu nie mogę przywrócić jej życia — bo wcale go nie straciła.
Postanowiłem działać szybko. Miałem mało czasu. Jeśli zaraz nie zoperuję jej ręki, to będzie kaleką przez całe późniejsze życie, a tłumaczenie jej teraz, jak ma wrócić do ciała, jest zbyt skomplikowane, żeby zrobić to tak szybko. Potrzebowałem jej pomocy.
— Hope, posłuchaj mnie. Wiem, że tu jesteś. Nie bój się, ten stan to nie śmierć. Jesteś w ciele astralnym. Zaraz pomogę Ci wrócić do tego materialnego, ale najpierw musisz mi pomóc zoperować Twoją rękę. Musisz użyczyć mi swoich rąk, moje za bardzo się trzęsą. Po postu nałóż je na moje i wyobraź sobie, że możesz nimi sterować — po chwili poczułem całkowitą władzę w dłoniach i zrozumiałem, że się nie myliłem. Odetchnąłem z ulgą. — Zuch dziewczynka — powiedziałem i zabrałem się za zabieg. Stworzyłem magiczne igły i sznurki i pozszywałem wszystko, co było rozprute. Po skończonej pracy wyszedłem z ciała po to, żeby spotkać się z Hope i pomóc jej wrócić do żywych. Była wystraszona, a na mój widok zaczęła płakać. Musiało być dla niej dużą traumą znaleźć się na skraju życia i śmierci w sytuacji, którą trudno zrozumieć. Przytuliłem ją mocno i głaskałem po włosach, żeby ją uspokoić. Potem wytłumaczyłem jej działanie wymiaru astralnego i poinstruowałem ją jak ma wrócić do swojego ciała. Oboje wyszliśmy zwycięsko z tej bitwy, ale niestety stan Hope był ciężki i czekało ją dobre kilka tygodni leczenia, zanim powróci do normalności.
--------------- [Hope]
— Hej.
— Cześć.
— Czy Ty przypadkiem nie zaniedbujesz przeze mnie pracy?
— Czemu tak uważasz?
— Bo wiesz… przychodzisz do mnie kilka razy na dzień. To zabiera Twój cenny czas.
— Nie chcesz, żebym odwiedzał Cię tak często?
— Nie. Lubię spędzać z Tobą czas — powiedziałam przypominając sobie, jak to kiedyś mama czatowała przy moim łóżku w czasie choroby. Co do niej, to w końcu pogodziłam się ze wszystkim, co zrobiła i zostawiłam jej wiadomość i prezent na biurku w dniu, kiedy tata i Wong chcieli przetestować moje umiejętności. Mam nadzieję, że przeczytała i ona też mi wybaczy moje zachowanie. — Dziękuję — powiedziałam patrząc mu w oczy.
— To ja dziękuję — te słowa wypowiadał aż za często. Czułam, że ma wyrzuty sumienia o to, że to częściowo z jego winy znalazłam się w niebezpiecznej sytuacji.
— Nie ma za co. Przecież wiesz, że na moim miejscu zrobiłbyś dla mnie to samo.
— Ale… ja to co innego — nerwowo przełknął ślinę. — Przez moją głupotę mogłaś umrzeć. Nigdy sobie tego nie wybaczę… — widziałam, jak z trudem powstrzymuje łzy.
Wyciągnęłam rękę w jego kierunku. Podszedł posłusznie, a wtedy ja podniosłam się z łóżka, choć nie powinnam, i mocno go przytuliłam. Po chwili się opanował i spytał:
— Ok, to co chcesz dzisiaj robić? Gramy w jakieś planszówki czy robimy kalambury? — bawiło mnie to, że nadal traktuje mnie jak dziecko. Naszą rozłąkę czuć było na każdym kroku.
— Wiesz co… myślałam bardziej o opowiadaniu historii z przeszłości. Jest już praktycznie noc, a mama przed snem często coś mi opowiadała.
— Opowiadała Ci historie z jej życia?
— Niestety nie. Raczej jakieś śmieszne historyjki wymyślone na poczekaniu. Takie o zwierzętach z ludzkim głosem.
— Ale chcesz, żebym ja opowiadał te prawdziwe?
— Tak. Szczerze powiedziawszy mało wiem na temat Ciebie, Twojej przeszłości i relacji z mamą. Ona nigdy nie lubiła o tym rozmawiać. A przecież chyba mam prawo wiedzieć? — widziałam, że się waha, ale w końcu przystał na moją prośbę.
— No dobra, czemu nie? Ale w zamian Ty opowiesz mi coś o sobie. Oczywiście jak się lepiej poczujesz — pokiwałam głową i z zaciekawieniem słuchałam każdego słowa z opowieści taty.
----------------
— Z Twoją mamą było trochę specyficznie. Z jednej strony nie akceptowała ‘całej tej magii’, ponieważ kilka razy musiała mi pomagać w krytycznych sytuacjach i uważała ją za coś bardzo niebezpiecznego. Starała się mi odradzać, ale widząc, że mnie to nie rusza, po prostu sama podjęła decyzję o tym, że nie zwiążemy się na stałe, bo ‘tak będzie lepiej dla nas obojga’. A z drugiej strony czułem, że w głębi serca nadal mnie kochała. Nieraz zdarzało mi się ją odwiedzać i spędzaliśmy czas jak zwyczajna para zakochanych. Jednak wizja magii ją odrzucała i nigdy nie zaakceptowała tego, jaką drogę wybrałem… Najgorszy był chyba moment, kiedy dowiedziała się, że jest w ciąży. Nie zrozum mnie źle, to nie Twoja wina, nic z tych rzeczy. Po prostu wtedy postanowiła raz na zawsze wyznaczyć jasne zasady naszej relacji. Kiedy dowiedziałem się o tym, że będę miał córeczkę niesamowicie się ucieszyłem. Jeszcze tego samego dnia spotkałem się z Twoją mamą. Chciałem jej pogratulować. W sumie to nam. Jednak ona była nieczuła i bardzo zdeterminowana. Postawiła sprawę jasno. Albo magia albo stały związek i dziecko. Wiedziała, że nie mogę zrezygnować z mojej pracy. Chyba nie do końca rozumiała, jaki ciężar dźwigam na swoich barkach. Kiedy usłyszała moją odpowiedź ona również podjęła decyzję. Powiedziała, żebym zrzekł się rodzicielstwa. Jej słowa bardzo mnie zraniły, ale kategorycznie odmówiłem. Nie miałem zamiaru rezygnować z własnego dziecka, na które tak bardzo się cieszyłem. Odparła tylko, że mam zakaz zbliżania się do Ciebie, że sama chce wychować córkę, bo nie chce jej narażać na to, na co sam siebie narażam ‘na własne życzenie’. Obiecała wysyłać mi nagrania i zdjęcia oraz telefonować w razie potrzeby. I tak było przez pierwsze dziesięć lat. Jednak cały ten czas zastanawiałem się, jak byś na mnie zareagowała i czy nie tęsknisz za mną. Chociaż wiedziałem, że to absurd, bo przecież nigdy w życiu mnie nie widziałaś. Wtedy zacząłem pisać listy. Napisałem ich naprawdę multum, ale z większości w końcu zrezygnowałem, bo czułem, że w takiej ilości będą dla Ciebie zbyt przytłaczające. W końcu postanowiłem złamać zasady i wymyśliłem pewien plan. Chciałem dostać się na Twoją imprezę z okazji dziesiątych urodzin, jako rzekomo planowana ze strony mamy niespodzianka. Z wszystkich listów wybrałem dziewięć i tak pojawiłem się na przyjęciu. Wierz mi, że Christine wcale nie była zadowolona. Wzięła mnie na stronę i chciała wyprosić, zanim mnie zobaczysz, ale nie zdążyła. Złapałaś mnie przy wejściu. Boże, jak Ty zaczęłaś krzyczeć z radości! Przytuliłaś mnie mocno i cały czas powtarzałaś ‘tata, tatuś!’. Byłem tak wzruszony i szczęśliwy, że trudno to opisać. Przez cały czas mojego pobytu nie odstępowałaś mnie ani na krok. Olałaś swoich kolegów i koleżanki i całą uwagę skupiłaś na mnie. Bardzo mnie to bawiło, ale jednocześnie promieniałem dumą. Pewnie pamiętasz, jak wtedy odpowiedziałem na to, kim z zawodu jestem? Magikiem. Czarodziejem. Dzieciaki tak to podłapały, że chciały zobaczyć sztuczki, na co od razu zareagowała Twoja mama i oczywiście wyraziła swój kategoryczny sprzeciw. Kiedy już wszyscy rozeszli się do domów ja podarowałem Ci pierwszy list i zostałem jeszcze na wspólnej kolacji. W końcu z żalem stwierdziłem, że czas się zbierać, ale wtedy Christine widząc Twoją minę poprosiła mnie o pamiątkowe zdjęcie. Widziałem, że chociaż z początku była na mnie wkurzona, to teraz nerwy minęły, a ona z rozczuleniem i tęsknotą patrzyła na to, jak mogłoby wyglądać nasze wspólne życie według niej. Po zdjęciu położyłem Cię spać i zanim wyszedłem przekazałem Twojej mamie resztę listów i poinstruowałem co do podawania Ci ich w określonym czasie. Widziałem smutek w jej oczach przy naszym rozstaniu. Ale była silna, nie złamała własnych zasad i nie poddała się emocjom. Po prostu mi podziękowała i wypuściła z domu. Przez następne lata jakoś częściej do siebie dzwoniliśmy, ale to tyle. Nadal nie miała zamiaru ani mnie odwiedzić, ani pozwolić na to, żebym ja odwiedził Was. Wiadomo, że mam masę roboty, ale sama widzisz, że dzięki portalom wszystko jest szybsze i łatwiejsze. Ale ona była wręcz uczulona na magię, która kojarzyła jej się z ciężkimi obrażeniami i śmiercią. Trochę ją rozumiem. Tak czy siak z biegiem lat porzuciłem nadzieję na to, że kiedykolwiek Cię znowu zobaczę. Zdawałem sobie sprawę z tego, że masz mnie pewnie za wyrodnego ojca, bo praca jest dla niego ważniejsza, niż własne dziecko. Wiedziałem, że Christine tak Ci to tłumaczy, bo trudno jej było wyjawić całą prawdę. Bała się, że wtedy wyjdzie na kłamcę i straci Cię w mgnieniu oka. O dziwo i tak w końcu do tego doszło. Ale mam nadzieję, że nie porzucisz teraz mamy, za to, co zrobiła. Mówię Ci to wszystko właśnie po to, żebyś ją trochę lepiej zrozumiała i żeby łatwiej było Ci zobaczyć to trochę z jej perspektywy. Zresztą sama możesz przecież ocenić, czy to, co wywinąłem na początku pobytu w Kamar-Taj, mogło spowodować takie negatywne reakcje u Twojej matki.
— Spoko, nie musisz się martwić. Już jej wybaczyłam i nawet zostawiłam jej wiadomość i prezent przeprosinowy.
— To dobrze — stwierdził z wyraźną ulgą. — No, dość już opowieści na dziś. Dobranoc mała — powiedział składając pocałunek na moim czole.
— Dobranoc, tato — odrzekłam, chociaż byłam przekonana, że trudno będzie mi zasnąć po tak wielkiej dawce informacji. Musiałam je wszystkie jeszcze raz przeanalizować i napawać się ich niezwykłością. Najbardziej chyba podobało mi się to, jak tata zaczął swoją przygodę z magią. To było z jednej strony bardzo smutne i trudne, a z drugiej niesamowicie śmieszne i pocieszające. Tak czy siak byłam mu wdzięczna za tą otwartość względem mnie. Mama nigdy nie chciała mi powiedzieć nic ponad to, czego dowiedziałam się mając dziesięć lat. Teraz rozumiem, że za wszelką cenę próbowała mnie odciągnąć od magii, przez którą nie mogła stworzyć szczęśliwego i spokojnego związku z tatą.

Chapter Text

— Hope, co Ty robisz? — spytał z oburzeniem tata, widząc że rozmawiam z jego płaszczem. Tak, to musiało wyglądać idiotycznie, ale odkąd dowiedziałam się, że rozumie ludzką mowę nie mogłam się oprzeć.
— Zaprzyjaźniam się z Twoim płaszczem — nie wierzyłam, że kiedykolwiek wypowiem takie słowa. Tata też niestety uznał je za żenujące i pokazał swoje niezadowolenie specyficznym wyrazem twarzy.
— Naprawdę powinnaś przestać błaznować. To ważny artefakt, a nie jakaś zabawka.
— Artefakt? Też mogę mieć taki?
— Nie — zaprzeczył z poirytowaniem. — Artefakty są unikatowe, co oznacza, że są niepowtarzalne. Nie ma takiego drugiego płaszcza lewitacji na świecie.
— Szkoda… — powiedziałam zrezygnowana.
— No cóż, za jakiś czas pewnie Ciebie również wybierze jakiś artefakt. To kwestia czasu.
— Wybierze mnie? Jak to?
— Widzę, że trochę opóźniasz się z czytaniem, prawda? — miał rację. Moja kuracja trwała tak długo, że skończyły się wakacje, a więc zaczął się rok szkolny. Teraz miałam o wiele mniej czasu na naukę sztuk mistycznych. Musiałam to nadrobić. Niedługo mogę wypróbować trik, o którym opowiadał mi tata, ten z wychodzeniem do ciała astralnego podczas snu. Wtedy mogłabym wyrobić sporo ponad normę i z pewnością podniósłby się mój poziom wiedzy. W końcu od niedawna Wong pozwolił mi wypożyczać książki o tematyce stricte magicznej. Odlot.
— Jeszcze to nadrobię — stwierdziłam speszona. Na te słowa tata westchnął i postanowił poświęcić mi chwilkę na wytłumaczenie co nieco o artefaktach.
— Z artefaktami nie jest tak prosto jak ze zwykłą, ludzką bronią. Magiczne przedmioty są w pewnym sensie uduchowione i posiadają pewnego rodzaju świadomość, a co za tym idzie mogą dokonywać wyborów. Bywają przy tym bardzo wybredne. Dlatego niektórzy muszą latami czekać, aż jakiś artefakt wybierze ich na swoich właścicieli — te słowa wcale mnie nie pocieszyły. W końcu z moimi powolnymi postępami żaden artefakt nie będzie chciał ze mną współpracować. Byłam podminowana. — Wszystkie wolne artefakty trzymamy w tej skrzyni — tu wskazał dużych rozmiarów drewniane pudło stojącą tuż przy ścianie. — Jak uznam, że potrafisz posługiwać się magią na takim poziomie, który jest wystarczający, żebyś dała radę ujarzmić magiczny przedmiot, to wtedy dam Ci otworzyć wieko i poszukać czegoś dla siebie.
— Ok — powiedziałam mało entuzjastycznie cały czas przejęta wizją niepewnej przyszłości. Już widziałam rozczarowanie w oczach taty, kiedy żaden przedmiot mnie nie zechce. Porażka.
-------
Tego samego dnia poszłam do biblioteki wypożyczyć księgę w całości poświęconą artefaktom. Spędziłam całe popołudnie i wieczór na czytaniu. Skończyłam dopiero około drugiej w nocy. Mimo to energia mnie wręcz rozpierała. Byłam zafascynowana magicznymi przedmiotami i ich możliwościami. To musi być niesamowite móc używać któregoś z nich.
Po skończeniu lektury nie mogłam usiedzieć na miejscu. Musiałam pójść do komnaty ze skrzynią i zobaczyć wszystkie opisane artefakty na żywo. Wiedziałam, że pewnie duża część z nich jest u konkretnych użytkowników, ale jeśli nadal coś w niej się znajduje, to i tak warto to sprawdzić.
Wymknęłam się niezauważona nie robiąc hałasu. Kucnęłam przy skrzyni i ze zdumieniem stwierdziłam, że nie ma ona żadnych dodatkowych zabezpieczeń. Widocznie nikomu nie było w głowie kraść takie cenne i zarazem niebezpieczne przedmioty.
Zatarłam ręce i powoli otworzyłam ciężkie, drewniane wieko. Niestety mało co widziałam, bo nie mogłam zapalić światła, żeby się nie zdradzić. Postanowiłam więc trochę poszperać i wziąć do ręki jakikolwiek wymacany przedmiot, żeby go zidentyfikować i trochę się pozachwycać, a potem grzecznie go odłożyć na miejsce i wrócić do łóżka. Zawsze mogę przyjść tu jeszcze jutro i sprawdzić kolejny. Tym bardziej, że podobno istnieje tom drugi księgi o artefaktach, gdzie zapisanych jest jeszcze kilka magicznych przedmiotów.
W końcu powoli zanurzyłam rękę w ciemnym wnętrzu kufra. Po dotyku czułam trochę metalowych, drewnianych oraz skórzanych przedmiotów. O dziwo większości z nich nawet nie musiałam wyjmować, żeby je rozpoznać. Byłam zachwycona tym, że mogę potrzymać w ręku takie niesamowite rzeczy nawet, jeśli nie mogłam ich zobaczyć.
Jednak w pewnym momencie coś złapało mnie za rękę. Bardzo się przestraszyłam i chciałam zacząć krzyczeć, ale zdawałam sobie sprawę z tego, że to głupi pomysł. Wyjęłam nieszczęsną kończynę ze skrzyni i próbowałam pozbyć się intruza drugą ręką. Niestety sprawiło to efekt odwrotny. W rezultacie obie dłonie były przewiązane jakimś niby skórzanym powrozem. Może nie był to jakiś mocny ucisk, ale czułam się, jak na uwięzi. Czyżby tata przewidział moje ruchy i zastawił na mnie pułapkę? Przestraszyłam się nie na żarty. Szybko wróciłam do pokoju. Przez resztę nocy próbowałam zdjąć to coś na siłę i możecie wierzyć lub nie, ale nawet ostre nożyczki nie dały rady tego przeciąć. Byłam załamana, ale w końcu musiałam dać sobie spokój. Zasnęłam nad ranem, a już o szóstej obudził mnie budzik. No tak. Znów szkoła.
Podczas lekcji próbowałam ukrywać moje ręce, a że i tak nikogo nie obchodziłam, to uniknęłam zadawania głupich pytań. Chociaż i tak miałam w razie czego gotowe awaryjne wytłumaczenie: zimno mi/dostałam alergii/poparzyłam się i muszę nosić takie specjalne rękawiczki. Bo w istocie ten dziwny powróz tak się właśnie uformował.
W końcu ostatni dzwonek uratował mi życie i szczęśliwa zrobiłam portal i wróciłam do domu. Na moje nieszczęście chwilę po przybyciu ktoś zapukał do mojego pokoju. Przestraszona postanowiłam nie odpowiadać, ale gość nie dawał za wygraną.
— Hope, wiem, że tam jesteś.
~O nie! To tata! Pewnie już o wszystkim wie!~
Drżącą ręką otworzyłam pokój i szybko schowałam ręce za siebie. Nadal miałam cichą nadzieję, że nie z tym do mnie przychodzi.
— Wong kazał Ci to przekazać. To chyba drugi tom księgi o artefaktach.
— Dzięki, nie trzeba było — powiedziałam szybko. Miałam nadzieję, że położy ją na stole
i wyjdzie, bo czułam, że długo nie utrzymam sekretu w innych okolicznościach. Niestety poszło inaczej niż założyłam.
— Cóż… Tak naprawdę Wong powiedział, że sama pewnie po niego przyjdziesz, ale stwierdziłem, że przekażę ją osobiście. Chciałem Cię pochwalić za to, że tak szybko wzięłaś się za nadrabianie materiału. Wiedz, że bardzo to doceniam. Jestem pewny, że teraz jeszcze szybciej będziesz robić postępy — po tych słowach zaległa niekomfortowa cisza. Tata nadal stał w moim pokoju z książką w ręce, a ja z rękami za plecami i obmyślałam w głowie system wymówek i ewakuacji.
W końcu tata ponaglił mnie gestem do odebrania książki.
— Możesz ją już wziąć — powiedział lekko zdziwiony moim zachowaniem. Czułam, że zaczął coś podejrzewać.
— Spoko. Dzięki — podczas mówienia szybkim ruchem zgarnęłam książkę i odwróciłam się, żeby położyć ją na biurku. Przez chwilę łudziłam się, że mój plan zadziałał i skutecznie wyrolowałam tatę, że nawet się nie zorientował, że coś jest nie tak. Jednak on szybko sprowadził mnie na ziemię.
— Co masz na rękach?
— Emm… Rękawiczki. Zimno mi.
— Ale przecież jest dopiero początek jesieni.
— Oj tam. Sam wiesz, że uwielbiam ciepełko — uśmiechnęłam się niepewnie. Wyczuł, że było to tak naciągane, że nie dało się chyba bardziej. Nie jestem dobra w udawaniu i kłamaniu. Niech to.
— Nie przekonałaś mnie. Pokaż ręce — po tych słowach niechętnie wyciągnęłam dłonie w jego stronę. Widziałam, jak drżą mi ze strachu przed tym, co teraz zrobi. Przecież na pewno pozna własną pułapkę i mnie ukatrupi na miejscu! Albo w najlepszym przypadku zarządzi areszt domowy i zabroni wychodzić z pokoju przez miesiąc. — Czy Ty…? — spojrzał na mnie bardzo zdumiony, ale nie dałam mu dokończyć pytania.
— Tak, przyznaję się, szperałam w tej starej skrzyni! Wiem, że nie powinnam była tego robić, ale tak bardzo chciałam zobaczyć i dotknąć na żywo prawdziwe artefakty. I wtedy to coś przylgnęło mi do rąk i wiedziałam, że pewnie się domyśliłeś i zastawiłeś na mnie wcześniej pułapkę i… — teraz to on mi przerwał w pół zdania.
— O czym ty mówisz? — spytał ze śmiechem — Jaka pułapka? To starożytny artefakt, Pęta Atakamy. Gdybyś przeczytała drugi tom księgi, to z pewnością byłabyś tego świadoma...
Zamurowało mnie.
— To znaczy, że… — powoli skierowałam wzrok na własne dłonie i przyglądałam się im
w skupieniu.
— Tak. Już jest twój — nie mogłam w to uwierzyć. Artefakt naprawdę mnie wybrał! Nie posiadałam się z radości. Miałam ochotę krzyczeć i skakać i to właśnie zrobiłam. Oczywiście z rozbiegu przytuliłam też tatę i podziękowałam mu za to, że pogonił mnie do nadrabiania wiedzy, co poskutkowało kilkunastogodzinną artefazą. — No już, uspokój się — zwolniłam uścisk i spróbowałam uciszyć wirujące emocje. — Nie myśl, że to będzie takie proste. Pamiętasz, jak mówiłem o świadomości przedmiotów magicznych? Musisz nauczyć się z nim współpracować — przytaknęłam energicznie głową. — Przeczytaj tom drugi, a potem uzupełnienie i wszystkiego się dowiesz. A, i dogadaj się z nim w kwestii ściągania. Przecież nie możesz się myć z Pętami na dłoniach!
----------
Zrobiłam tak, jak przykazał mi tata. Uzupełniłam niezbędną wiedzę i czułam, że już wiem wszystko, co powinnam. Jednak teoria a praktyka to dwie różne rzeczy, o czym mogłam się przekonać także tym razem. Wiele czasu zajęło mi ‘dogadanie się’ z artefaktem i zgranie w trakcie walki, a kiedy osiągnęłam poziom zadowalający i tak wiedziałam, że jeszcze wiele przede mną.
Z księgi dowiedziałam się, że Pęta Atakamy to artefakt powstały w Afryce przez starożytnego maga. Zostały zrobione ze skóry lwa i wzmocnione magią, dzięki czemu były wręcz niezniszczalne. Bardzo dobrze chroniły dłonie i w trakcie walki stawały się ich przedłużeniem.
W uzupełnieniu napisano o dodatkowych właściwościach artefaktu, ale postanowiłam, że najpierw dopracuję umiejętności podstawowe do perfekcji, a dopiero potem zajmę się rozwinięciem.

Chapter Text

Obudziłam się w nocy mokra od potu. Śnił mi się koszmar. Jednak był jakiś inny niż zwykle. Pamiętam go całego w żółtych barwach. I o dziwo wszystko było niesamowicie realistyczne. Następnego dnia powiedziałam o tym tacie, ale to zbagatelizował. Zmienił zdanie, kiedy wizja dopadła mnie w trakcie dnia.
— Hope, wszystko w porządku? Słyszysz mnie? — pytał zaniepokojony. Nadal siedziałam na krześle, jak przed transem, tylko byłam tak przestraszona i spięta, że ściskałam kurczowo drewniane siedzenie.
— Wszystko było czerwone — szepnęłam ze łzami w oczach. Nie wiedziałam co się ze mną dzieje. Po pierwszej rozmowie o tym zaczęłam ignorować moje ‘sny’ i szybko je zapominałam, dlatego nawet teraz tuż po wybudzeniu pamiętałam tylko przebłyski i oczywiście kolor wizji.
— Czerwone? Była tam krew?
— Nie. Po prostu wszystko było czerwone. Tak jak na czarnobiałym filmie wszystko jest
w odcieniach szarości. Tam było czerwone — wypowiadałam wszystkie swoje myśli na głos z nadzieją, że może wtedy coś z tego zrozumiem.
— Ok. Ostatnim razem też tak było? — spytał bacznie mnie obserwując. Widziałam, że bardzo się o mnie martwi i stara się mi pomóc.
— Nie. Wtedy było żółte.
— Pamiętasz coś z tego snu?
— Nie. Nic nie pamiętam. Tylko czasem mam jakby przebłyski, ale nie rozumiem ich — głos mi się łamał. — Tato, boję się — powiedziałam ze łzami w oczach.
— Spokojnie, wszystko będzie dobrze. Pomogę Ci — odparł przytulając mnie mocno do siebie. — Następnym razem spróbuj coś zapamiętać, ok? I wszystkie, nawet wyrwane z kontekstu słowa, zapisuj. To mi pomoże zrozumieć, co się z Tobą dzieje.
— Ok — byłam zrezygnowana. Wolałabym, żeby już nigdy nie było następnego razu.
----------
W ciągu następnego roku zdarzało mi się wiele wizji. Miały różne kolory w zależności od tego, jak wyczytał w tajemnych księgach tata, z jakiego okresu pochodziły. Czerwone wizje pokazywały przeszłość, żółte teraźniejszość, a zielone przyszłość. Okazało się, że zdarzają mi się nie bez powodu. Każda z nich pomagała przy rozwikłaniu przyszłych sytuacji związanych z losem świata.
Wszystkie te anomalie były skutkiem ubocznym użycia na mnie Oka Agamoto, które nie zadziałało jak powinno, ze względu na to, że byłam w ciele astralnym. Tacie było źle z tego powodu, że doprowadził do mojej sytuacji, ale w końcu stwierdziłam, że nie powinien się martwić, bo ta dodatkowa umiejętność może sprawić trochę dobra.
Na początku tej nowej ‘przygody’ bardzo panikowałam i bałam się wszelkich wizji, jednak po jakimś czasie przywykłam i skrupulatnie wszystko starałam się zapisać i zapamiętać, bo wiedziałam, że każda informacja jest ważna. Traktowałam je jak sny, tyle że realne.
Na moje szczęście podczas transu byłam jak zaspany student, więc w szkole nauczyciele brali to za efekt niedospania i albo to ignorowali, albo, ci co bardziej upierdliwi, wstawiali uwagi. Tak czy siak cieszyłam się, że większość wizji zdarzało mi się poza miejscami publicznymi.
---------------------------------
Ten dzień zaczął się niepozornie. Świeciło słońce i jakoś milej myślało się o końcu lekcji. Nic nie zapowiadało tego, co nastąpiło później.
Kiedy wróciłam do domu, na mojej drodze nie napotkałam taty, ani nawet Wonga. Trochę mnie to zdziwiło, ale nie na tyle, żeby się martwić. Wiedziałam, że obaj mają dużo pracy i dlatego pewnie nie sposób ich spotkać na korytarzu. Tata jest zajęty sprawami w Nowym Jorku, a Wong jak zawsze siedzi w bibliotece. Normalka. Jeszcze wtedy nie miałam pojęcia, w jakim jestem błędzie.
Właśnie ślęczałam nad zadaniem z matmy, kiedy dostałam wizję. Najokropniejszą ze wszystkich, jakie miałam do tej pory.
— Wong! Wong! — krzyczałam biegnąc do biblioteki. Zastałam tam Wonga w stanie medytacji. Był w ciele astralnym, a kiedy tylko mnie zobaczył, odzyskał świadomość. Widziałam, że ma podkrążone oczy, jakby nie spał od bardzo dawna. Nie rozumiałam też po co wyszedł z ciała. Jednak teraz na usta cisnęło mi się inne pytanie. — Gdzie jest tata? — spytałam. Bałam się tego, co mogę za chwilę usłyszeć. Nie chciałam dopuszczać do siebie możliwości, że wizja była prawdziwa.
— Nie mam pojęcia. Ale z pewnością nie ma go na Ziemi. Siedzę tu już od jakiegoś czasu i szukam sposobu na sprowadzenie go z powrotem, zanim coś mu się stanie. Ci obcy mają nieludzką siłę i technologię. Boję się, że może sobie z nimi nie poradzić.
— Obawiam się, że najgorsze już się stało — wypaliłam, a w oczach pojawiły się łzy.
— Czemu tak uważasz? Czyżbyś…?
— Tak. Miałam wizję.
----------------
Atmosfera w siedzibie Avengers była niespokojna i wręcz przesiąknięta smutkiem, strachem i niepewnością. Udało się zgromadzić wszystkich ocalałych super bohaterów w jednym miejscu, jednak przerażające było to, że mieścili się w jednym pokoju. I pomyśleć, że przed tym całym zamieszaniem do takiego zgromadzenia potrzebna byłaby wielka sala gimnastyczna czy coś w tym rodzaju.
W pomieszczeniu panowała grobowa cisza przerywana od czasu do czasu przez urywki zdań, mających sprawiać wrażenie normalności.
— To nie może się tak skończyć — szepnęła Okoye. Nadal była w szoku po tym, co zobaczyła. Władca zamienił się w kupkę popiołu na jej oczach. Wiedziała, że ten moment będzie ją prześladował do końca życia. I chociaż było to wręcz niemożliwe, bała się, że Shuri znienawidzi ją za to, że nie potrafiła zapobiec dezintegracji jej kochanego brata.
— Przykro mi. Mój ojciec jest zdolny do wszystkiego, a nic nie wskazuje na to, żeby miał zmienić zdanie co do przywrócenia zabitych jednostek. Jedynym sposobem byłoby zabranie mu kamieni nieskończoności, ale sami wiecie, jak to wygląda. Jeśli nie daliśmy radę tego dokonać w pełnym składzie, to w okrojonym tym bardziej nic już nie wskóramy. To koniec. Trzeba się z tym pogodzić — skwitowała pesymistycznie Nebula stojąca przy oknie z założonymi rękami. Ją też bardzo dotknęła śmierć Gamory, chociaż nadal próbowała dusić w sobie ten żal. Wolała wyrzec się emocji, ale zdawała sobie sprawę z tego, że nie jest do tego zdolna.
— Czy naprawdę nie możemy nic zrobić? Zawsze jakoś dawaliśmy sobie radę z łotrami takimi jak Thanos. Czemu tym razem zawaliliśmy sprawę? — spytał Thor, który ciągle nie mógł dopuścić do siebie myśli, że przegrali. Tym bardziej, że poświęcił naprawdę wiele, żeby stawić czoło Thanosowi. Ale jakie to ma znaczenie, kiedy wszelki trud poszedł na marne?
— Thanos, to nie jest zwyczajny przeciwnik. To naprawdę potężny wróg, z którym nigdy wcześniej się nie mierzyliśmy. Nasz opór był dla niego niczym bunt mrówek, którym ktoś wdepnął w mrowisko. Nie jesteśmy na jego poziomie. Tym bardziej bez żadnego z kamieni nieskończoności — zabrał głos Steve Rogers, do niedawna Kapitan Ameryka. Po tylu latach spędzonych na Ziemi śmierć towarzyszów stała się dla niego chlebem powszednim, dlatego jako jedyny potrafił naprawdę zachować zimną krew w tym momencie. Niestety tym samym sprawiał wrażenie zimnego i wyzutego z jakichkolwiek ludzkich emocji, jak pesymista ze skłonnościami psychopatycznymi.
Shuri patrzyła na niego z bólem w oczach. Chciała się odezwać, ale nie miała odwagi. W głębi serca miała cichą nadzieję na to, że technologią mogliby przynajmniej spróbować przywrócić stan sprzed pogromu. Choćby ożywić Visiona. Zacisnęła pięści. Czuła się winna, że nie potrafiła szybko usunąć kamienia z jego czoła, przed przybyciem wrogów.
Tony Stark przez cały ciąg rozmów nie odezwał się ani słowem. W całkowitym milczeniu wpatrywał się w jeden punkt, a jego oczy zdawały się być puste i niewidzące. Był w nerwach i nie mógł się pozbyć z umysłu obrazu wspomnienia sprzed kilku godzin. To doprowadzało go do szaleństwa. Jego oddech przyspieszał, a potem spowalniał, kiedy Stark na siłę próbował się uspokoić. To brzmiało jak niekończąca się katorga.
W pewnym momencie stało się coś nieoczekiwanego. Przy ścianie pojawiły się złote iskry, a potem owalny portal wielkości człowieka. Wszyscy zamurowani czekali na rozwój wydarzeń.
— Strange… — szepnął Stark, jakby wyrwany z transu.
Jednak z portalu, ku zaskoczeniu wszystkich, wyszła dziewczyna o brązowych, falowanych włosach i błękitnych oczach. Jej strój nieco przypominał ten maga od sztuk mistycznych, jednak był uboższy o akcesoria i oczywiście charakterystyczny czerwony płaszcz.
— Kim jesteś? — spytał Bruce Banner, kiedy zrozumiał, że nikt nie kwapi się, żeby to zrobić, a cisza stawała się zbyt niezręczna.
— Hope Strange — odpowiedziała surowym tonem.
— O! Hej mała! — krzyknął na powitanie Thor, który dopiero na dźwięk jej słów wyrwał się z rozmyślań o swoich losach — Nie spodziewałem się, że jeszcze się spotkamy. Przynajmniej nie w takich okolicznościach… — mówił idąc w jej stronę.
— Czekaj, znasz ją? — spytał Bruce lekko zdezorientowany zachowaniem boga piorunów.
W końcu nikt z całej grupy superbohaterów nie rozpoznał dziewczyny.
— Pewnie. Spotkaliśmy się kiedyś w siedzibie magów w Nowym Jorku, kiedy jej ojciec pomagał mi w znalezieniu Odyna — powiedział odwracając się w stronę Bannera i jednocześnie przygarniając do siebie przyjacielsko ramieniem dziewczynę, która przy nim wydawała się być jeszcze niższa i chudsza, niż była w rzeczywistości.
Thorowi zrobiło się lżej na sercu, kiedy zobaczył znajomą twarz. Odetchnął z ulgą, że chociaż córka maga przetrwała wybicie połowy ludzkości. Miał nadzieję, że będzie mógł dodać jej trochę otuchy w kręgu obcych jej osób.
— Co Cię tu sprowadza? — spytał zwalniając niedźwiedzi uścisk, tym samym puszczając dziewczynę wolno.
— Chcę porozmawiać z Tonym Starkiem — Thora uderzyła jej stanowczość i powaga. Nie uśmiechnęła się do niego nawet na chwilę, jakby nie widziała nikogo, poza swoim celem.
Wszystkich zamurowała jej odpowiedź. Każdy domyślał się, że chodzi o śmierć Stephena. Nikt jednak nie wiedział, co zamierza zrobić dziewczyna. Czyżby pragnęła czegoś w rodzaju zemsty?
— Kilka godzin temu miałam wizję. Wiedziałam, że pochodziła z teraźniejszości — mówiła idąc powoli w stronę Starka, który na te słowa aż wstał z krzesła. Był przerażony tym, co zaraz może od niej usłyszeć. — Widziałam tatę. Czułam jego emocje. Widziałam, jak umierał. Nie rozumiałam tego. Nie wierzyłam, a może raczej nie chciałam, żeby to było częścią rzeczywistości. Wypierałam to, z każdą sekundą transu pogrążając się w rozpaczy. Czułam wielki ból i smutek rozdzierający serce. Chciałam krzyczeć, ale nie mogłam — z każdym słowem Tony spuszczał wzrok i z niepokojem czekał na to, co zamierza z nim zrobić córka doktora. — Ale był tam ktoś jeszcze… Był tam pan, panie Stark. Czułam też pana emocje. Od tamtej pory miałam wielką ochotę spotkać się z panem i zrobić to, na co pan sobie zasłużył — powiedziała stojąc mniej niż na wyciągnięcie ręki przed adresatem swoich słów. Kiedy podniosła rękę, Tony zamknął oczy szykując się na cios. Nie chciał się bronić. Czuł, że naprawdę zasłużył na taki los.
Jakie było jego zdziwienie, kiedy poczuł jej dłoń na ramieniu i usłyszał słowa:
— Chciałam panu powiedzieć, że nie powinien się pan tak obwiniać. To nie przez pana oni wszyscy umarli. Nawet mój tata liczył się z tym, co nadejdzie — patrzyła mu głęboko w oczy, a on czuł, że oboje są naznaczeni tym samym bólem po stracie. — To moja wina, że pozwoliłam mu umrzeć. Gdybym była wtedy przy nim, to… — mówiąc to spuściła wzrok, a po policzkach zaczęły płynąć łzy. Starkowi łamało się serce, więc przytulił dziewczynę starając się ją uspokoić.
— To nie Twoja wina. Jesteś dzielna, że zdecydowałaś się do nas przyjść. Już dobrze — szeptał, uświadamiając sobie, jak wielu ludzi czuje teraz ból po stracie swoich bliskich. W duchu cieszył się z tego, że chociaż ona nie obwinia go o klęskę i śmierć bliskiej osoby.
— Znalazłaś nas tylko po to, żeby mu to powiedzieć? — odezwał się Rocket. Wszyscy spojrzeli na niego zdumieni, a Stark zgromił szopa wzrokiem. — No co? Myślałem, że przyszłaś tu po zemstę czy coś w tym stylu. Jeśli nie, to nie wiem czy było po co się fatygować — stwierdził wzruszając ramionami.
Dziewczyna uwolniła się z uścisku Starka i zwróciła się do jedynego ocalałego z drużyny Strażników Galaktyki:
— Masz rację. To nie był mój główny motyw — wszyscy w oczekiwaniu wpatrywali się w Hope. Nie mieli pojęcia, o co może chodzić. — Rzecz w tym, że moje wizje zawsze pojawiały się w jakimś celu. Dzięki nim udawało się mojemu ojcu ratować świat wiele razy. I tu pojawia się pytanie: dlaczego widziałam ten fragment walki? — nikt jej nie przerywał. Każdy chciał usłyszeć coś, co pozwoli im wierzyć, że wymazane istnienia da się jeszcze przywrócić. Tylko Steve patrzył na nią z pewnym dystansem, jakby podejrzewając jej słowa o mrzonki i wymysły małolaty. — Według mnie Iron Man nie został uratowany przypadkowo — powiedziała odwracając się w stronę Tony’ego. — Wydaje mi się, że pan może to wszystko odkręcić. Wątpię, żeby ojciec ocalił pana życie z litości czy przywiązania. To nie w jego stylu. Wiedział co się stanie, kiedy odda klejnot. Wiedział, ilu ludzi zniknie z tej planety. Zdawał sobie sprawę z tego, że on również podzieli ich los.
— Sugerujesz, że doktor oddał klejnot, bo Tony ma uratować świat? To absurd! Nikt nie da rady pokonać Thanosa i przywrócić normalnego ładu w pojedynkę — stwierdził Rogers. Wszyscy spojrzeli na niego zdumieni. Wyznanie Hope przekonało zgromadzonych, więc zbulwersowany i oskarżycielski głos Kapitana nieco ich zmylił. Czyżby nie myśleli w tym momencie racjonalnie? — Czemu tak na mnie patrzycie? Wierzycie tej małej? Znacie ją dopiero od paru minut! A może jej słowa to kłamstwo, wymyślone tylko po to, żeby stać się jedną z nas?! — Hope spojrzała na niego ponuro i wyzywająco. Wszyscy myśleli, że zacznie się odgrażać, ale ona milczała. Za to Steve pobladł i spoważniał, jakby się czegoś przestraszył. Czy Kapitan tak bardzo boi się dziewczyny?
Okazało się, że córka Strange’a przesłała niedowiarkowi swoją wizję, czym odbiorca był tak zszokowany, że przestraszył się nie na żarty. W końcu dopuścił do siebie myśl, że może mała ma rację.
— Teraz mi pan wierzy? — spytała, a wyraz jej twarzy się odmienił. Wyglądała na zmęczoną tego rodzaju zabiegiem.
— Tak — powiedział Kapitan trzymając się za głowę. Nie rozumiał, co się z nim właściwie działo. Miał przyspieszony puls i trudno było mu uwierzyć w to, czego przed chwilą doświadczył. Zastanawiał się, czy to bezpieczne zadawać się z kimś, kto może w jakimś sensie wskoczyć ci do umysłu.
— Ktoś jeszcze chce wyrazić swój sprzeciw? Nie? — powiedział głośno Tony patrząc się dookoła na wszystkich obecnych — Dobrze. W takim razie witaj w siedzibie Avengers mała.

Chapter Text

— Jesteś pewny, że to dobra decyzja? — mówił, idąc za Tonym. Nie podobało mu się, że ktoś obcy zostanie w ich bazie.
— Tak. Najlepsza, jaką do tej pory podjęliśmy — odparł Stark, nie zwalniając kroku. Męczyło go nastawienie Steve’a do całej tej sprawy. Brzmiał jak osoba, która godzi się z rzeczywistością i nie ma zamiaru próbować jej zmienić.
— A jeśli ona kłamie? — na te słowa Tony w końcu się zatrzymał. Wyglądał na zamyślonego, jednak tak naprawdę tylko szukał w myślach dobrych słów na dopięcie swego i uciszenie Kapitana.
— Nadal jej nie wierzysz? Po tym wszystkim? Znała szczegóły tamtego wydarzenia, a to praktycznie niemożliwe.
— I w tym właśnie problem — powiedział unosząc ręce dla podkreślenia swoich słów. Westchnął. — Tony, ja jej wierzę, ale jej nie ufam. Weszła do mojego umysłu i pokazała mi tę wizję. A co, jeśli tylko nami manipuluje? Co jeśli jest kimś innym, niż się podaje? Nie wiesz tego skąd ma te moce i co więcej potrafi. Może być niebezpieczna. Tym bardziej w naszym centrum — Stark zastanawiał się chwilę, po czym odparł.
— Ok, wyślę do niej niedługo Bannera, to wybada o co z tym wszystkim chodzi. Może namówi ją na jakieś badania czy coś. Zadowolony?
— Czyli nadal chcesz ją tu zostawić? — spytał Steve rozczarowany tym, że jego argumenty nie przyniosły oczekiwanych skutków.
— A co mam zrobić? Odesłać ją do domu i obiecać, że jak tylko ocalimy jej ojca to damy jej znać? Tak, świetny pomysł — powiedział sarkastycznie, choć cały czas zachowywał powagę. — Przykro mi, ale nie zrobię tego. Wiem co ta dziewczyna teraz przeżywa, a zaangażowanie w tę sprawę może pomóc jej się nie załamać. Wiem też, że prawdopodobnie ona jest ważnym elementem tej układanki i zaprowadzi nas do rozwiązania całej tej sytuacji.
— Ryzykowna gra. Ale uszanuję Twoją decyzję. Tylko jeśli moje wątpliwości się potwierdzą, to nie leć do mnie z podkulonym ogonem. — odrzekł zrezygnowany, po czym odwrócił się i odszedł.

------------------------ [Hope]
Nie mogłam wyjść z szoku, jaki zafundował mi pan Stark. Naprawdę pozwolił mi zostać
i pomagać w tej niestandardowej sytuacji. W końcu nikt z superbohaterów nie miał pojęcia, czy zniknięcie towarzyszy jest w ogóle odwracalne. Padały różne teorie: że są w innym wymiarze albo, że ich materia została i jak się poskleja prochy do kupy, to ożyją. Wszystko i nic. Sama nie wiedziałam co o tym myśleć. Chciałam wierzyć, że tata żyje i ma się dobrze, jednak musiałam liczyć się z tym, że może być inaczej.
W kwaterze dostałam własny pokój i byłam informowana o ważniejszych decyzjach dorosłych. Za każdym razem przysyłano kogoś innego, jednak nigdy nie był to pan Stark lub Rogers. Nie miałam pojęcia czemu tak jest, choć podejrzewałam, że Kapitan się mnie trochę boi, a pan Tony? No cóż, tutaj już kompletnie nie wiedziałam o co chodzi.
Każdego wieczoru zatapiałam się we wspomnieniach związanych z tatą. Przypominałam sobie nasze spotkanie po latach, rozmowy, niebezpieczne sytuacje, wspólne treningi i było mi niesamowicie smutno, kiedy docierało do mnie, że jeśli tata naprawdę nie żyje, to to już nie wróci. Nie mogłam sobie z tym poradzić. Często płakałam błagając los o to, żeby mi go oddał.
-------------
— Cześć, mała. Trzymasz się? — spytała blondynka wchodząc do pokoju bez pukania. Była tak cicha, jak kocica. Gdyby się nie odezwała, to prawdopodobnie bym jej nie zauważyła. Leżałam na łóżku gapiąc się w sufit, a z oczu leciały mi łzy. Wiedziałam, że muszę się ogarnąć, bo nie powinnam przyjmować gościa w takim stanie. Otarłam łzy, wytarłam nos i usiadłam, patrząc na nią z wdzięcznością się uśmiechając.
— Tak. Jakoś muszę.
Rozumiejąc sytuację Czarna Wdowa podeszła do mnie z zatroskaną miną. Zdawałam sobie sprawę z tego, że mnie przejrzała i nie wierzy w moje gadanie o dawaniu sobie rady. Kucnęła przede mną i złapała moje dłonie.
— Twój tata jest bohaterem. Walczył, nie bojąc się poświęcić własnego życia. Jeśli gdzieś tam jest, to nie zaprzestaniemy, dopóki go nie znajdziemy. Mogę Ci to obiecać — zdziwiła mnie, a jednocześnie wzruszyła jej deklaracja. Byłam jej niesamowicie wdzięczna za okazane mi wsparcie. Może to tylko słowa, ale w tym obcym dla mnie miejscu, tym bardziej pośród obcych, czasem podejrzliwie do mnie nastawionych ludzi, był to jedyny ratunek przed rozpaczą, która ciągle próbowała mnie opanować i unieszkodliwić, a nie chciałam stać się bezużyteczną kulką zwiniętą w mokrej od łez pościeli. Wiedziałam, że tak na pewno taty nie ocalę.
— Bardzo pani dziękuję — powiedziałam, po czym mocno ją przytuliłam, jednocześnie płacząc ze wzruszenia.
— Mów mi Natasha, tak będzie lepiej.
--------------
— Przyniosłem Ci kolację — powiedział pan Thor stawiając talerz kanapek na stoliku.
— Dziękuję.
Myślałam, że po moich słowach wyjdzie, on jednak usiadł na rogu łóżka. Czułam, że chce jakoś zacząć rozmowę, ale nie miał pojęcia jak. Nie wiedząc jak zareagować nadal leżałam od czasu do czasu zerkając w jego stronę.
— Kiepska sytuacja. Wszyscy tak mocno się poświęcali. Złączyliśmy siły, a tu nic z tego. Pierwszy raz przegraliśmy z takim okropnym skutkiem. Sam do tej pory nie mogę pogodzić się z tym, że nie daliśmy mu rady. A wydaje się, że mieliśmy kilka dobrych szans, żeby coś zdziałać — zamilkł na chwilę powstrzymując emocje. — Ja też straciłem kogoś bliskiego podczas tej potyczki. Mój brat Loki nie żyje i tego nie da się odwrócić żadnym pstryknięciem palca. Ale Ty masz jeszcze szansę na odzyskanie ojca — spojrzał na mnie, a kiedy odwrócił wzrok lekko się uśmiechnął. — Może to głupio zabrzmi, ale… póki masz jakąkolwiek nadzieję, to się jej złap i nią żyj. To zawsze lepsze, niż pogrążanie się w rozpaczy — znów zrobił krótką pauzę. Widocznie potrzebował czasu na wypowiedzenie tych ciężkich dla niego słów. — Ja na przykład do tej pory wierzę, że Loki jeszcze wróci. Jak zawsze. Nagle się pojawi i powie, że to wszystko było jakimś chorym żartem z jego strony. Następną sztuczką, które tylko on potrafi — mówił ze łzami w oczach.
W końcu się przemogłam i postanowiłam zareagować. Usiadłam na łóżku i przytuliłam go od tyłu.
— Jak mój tata odzyska kamień czasu, to namówię go, żeby spróbował przywrócić Twojego brata — szepnęłam.
— Dzięki, mała — powiedział wzruszony. Zdawał sobie sprawę, że tylko karmimy nawzajem swoje złudne nadzieje, które mogą się rozwiać jak nasiona dmuchawca, nawet przy lekkim podmuchu wiatru, jednak trwał w tym i teraz oboje trzymaliśmy się naszych cichych i niepewnych wizji przyszłości.
---------
— Chciałabym mieć jakieś miejsce do treningów — powiedziałam, kiedy zapytał, czy czegoś jeszcze nie potrzebuję.
— Oczywiście. Zapytam Tony’ego czy da się coś z tym zrobić — podziękowałam, po czym wróciłam do czytania książki. Jednak Bruce jakoś nie kwapił się do opuszczenia pokoju.
— Coś jeszcze? — zapytałam w nadziei, że tylko chwilowo się zawiesił i zaraz wyjdzie, a ja spokojnie zagłębię się w lekturze.
Przez chwilę się wahał, ale w końcu zdecydował się powiedzieć na głos to, co mu od początku chodziło po głowie.
— Chciałem zapytać o te Twoje wizje. Od dawna je masz? — zrezygnowana odłożyłam książkę. Zapowiadała się kilkuminutowa rozmowa.
— Od jakiegoś roku albo i trochę dłużej.
— Coś to spowodowało czy Twoja ‘moc’ dopiero teraz się ujawniła?
— Nie nazwałabym tego ‘mocą’. To skutek uboczny użycia Kamienia Czasu. — Banner wytrzeszczył oczy ze zdziwienia.
— Używałaś Kamienia Czasu?
— Nie. Mój ojciec użył na mnie Oka Agamoto, ponieważ myślał, że umarłam podczas walki. Ale w końcu okazało się, że trafiłam po prostu do ciała astralnego i dlatego kamień nie mógł zostać użyty poprawnie.
— O Boże — skwitował nie mogąc się nadziwić temu, o czym mówię. — To znaczy ciekawe, ale dość drastyczne. Mało wiem o kamieniu czasu, ale widać coś w nim jest, skoro potrafił wywołać u Ciebie taki efekt. Interesujące — poczułam się trochę jak obiekt badań, co mój rozmówca zaraz dostrzegł i sprostował. — Przepraszam za tę moją gadaninę. Skrzywienie zawodowe. Jestem naukowcem i po prostu wszystko mnie ciekawi. Wybacz.
— Nie, nic się nie stało. Sama się dziwię temu, co mnie spotkało. Nigdy się tak nie bałam, a jednocześnie ekscytowałam — zatrzymałam się na chwilę wracając do dnia, kiedy wszystko się zaczęło. — Do tej pory nie wiem czemu to tak zadziałało i jaki jest tego mechanizm. Tak czy siak nie mogłam tego zbadać, więc przyjęłam tę zdolność i staram się ją wykorzystać jak najlepiej umiem, chociaż nie jest to łatwym zadaniem.
— Musiałaś widzieć wiele sytuacji, niekoniecznie przyjemnych, prawda? — pokiwałam lekko głową patrząc mu w oczy.
— To nie jest takie proste, jak się wydaje. Mój świat już nie jest taki kolorowy, jak przedtem. Widzę więcej i wiem, że jeśli tej wiedzy nie wykorzystam, to na Ziemi stanie się jeszcze więcej zła. I chociaż mam wybór, między wymazywaniem wizji z pamięci, a zapisywaniem, to zawsze wybieram tę drugą opcję. Tak zdecydowałam. Jeśli mogę tak komuś pomóc, to moje zdrowie psychiczne jest tego warte — pokiwał głową ze zrozumieniem.
— Ogólnie jakbyś chciała, żebym Cię przebadał i sprawdził jak to wszystko funkcjonuje, to jestem do Twojej dyspozycji — powiedział po chwili namysłu.
— Dzięki za propozycję, ale chyba odmówię. Jak na razie sobie radzę, a boję się, że badania sprawią, że częściej będę o tym wszystkim myśleć i mój stan się pogorszy.
— Rozumiem. W takim razie nie będę naciskał. Miłego czytania — powiedział po czym opuścił mój pokój.
-----------
Następnego dnia pan James Rhodes poinformował mnie o pozytywnym rozpatrzeniu mojej prośby o miejsce do treningów. Zaprowadził mnie do podziemia budynku, w którym się znajdowaliśmy i tam za dużymi drzwiami znajdowała się wielka sala z różnymi narzędziami do ćwiczeń. Chciałam go jeszcze o coś zapytać, ale wyszedł zostawiając mnie samą. Postanowiłam więc potrenować trochę sztuk walki, a potem zająć się pracą nad rozwijaniem umiejętności używania mojego artefaktu.

Chapter Text

-------------------- [Tony]
Dzisiaj znów postanowiłem zejść do siłowni. Chciałem jak najszybciej wrócić do treningów, ale stan mojego ciała po walce z Thanosem pozostawiał dużo do życzenia. Wszystko mnie bolało i szybko się męczyłem. Na dodatek lekarze zgodnie orzekli, że nie powinienem wychodzić z łóżka na dłużej, niż kilkanaście minut. Oczywiście nie miałem zamiaru stosować się do ich zaleceń. Co oni mogą wiedzieć? Czuję się już coraz lepiej i mogę sobie pozwolić na trening.
Niestety za każdym razem kończyło się tak samo. Odpadało większość przyrządów, bo ich użycie sprawiało mi jeszcze ból. Zostawały małe hantle do ćwiczeń mięśni rąk. Zawsze lepsze to, niż bezczynność.
Wchodząc do środka nawet się nie rozejrzałem, bo nie spodziewałem się tam kogokolwiek zastać, więc kiedy tylko się odwróciłem tuż po zamknięciu za sobą drzwi zdziwiło mnie to, co zobaczyłem. Na jednej z mat siedziała nasza nowa współlokatorka i wpatrywała się w swoje dłonie, na które miała nawinięte skórzane paski. Pamiętałem o tym, że pozwoliłem jej na treningi tutaj, ale jeszcze nigdy na siebie nie wpadliśmy. Wyglądała na przygnębioną, więc postanowiłem zagadać.
— Hej! Co słychać? Popołudniowy trening widzę… — podszedłem do niej, ale nie odezwała się ani słowem. — Ja też uwielbiam czasem sobie tu przyjść i poćwiczyć. To jakoś tak odrywa od monotonii codzienności i pozwala spojrzeć na pewne sprawy z innego punktu widzenia. Ty też tak masz? Nie? Ja nie mam pojęcia czemu to tak na mnie działa. Widocznie jestem dziwny — widziałem, że czasem na mnie zerka, ale nadal się nie odzywała, ani nie uśmiechała. Postanowiłem pojechać z grubej rury i zapytać wprost o co chodzi. — Coś się stało? Wyglądasz na przygnębioną — moje słowa podziałały tym razem prawidłowo i dziewczyna się odezwała.
— Jestem beznadziejna.
— Czemu tak mówisz? — spytałem zdziwiony. Myślałem, że jej smutek w zaistniałej sytuacji trochę zelży pod wpływem okazanego przez nas wsparcia. Może jednak się przeliczyłem i angażowanie jej w całą tą akcję jest dla niej jeszcze bardziej stresujące?
— Bo nie potrafię się nauczyć jednej głupiej rzeczy. Ciągle mi nie wychodzi — odetchnąłem z ulgą. Czyli zrezygnowanie miało tylko podłoże związane z nieudanym treningiem, a nie strachem o niepowodzenie naszej misji.
— W czym rzecz? Może będę mógł Ci jakoś pomóc, coś doradzić? — spojrzała na mnie z powątpiewaniem.
— Nie. Pan zna się na technologii, a nie na artefaktach. To dwie bardzo różne dziedziny — i tak nie miałem zamiaru zrezygnować. Chociaż dziwne magiczne przedmioty to nie moja działka, to tak czy siak chciałem pokazać chęć pomocy. Może moja wiedza jednak na coś się przyda.
— Ok, może i masz rację, ale jestem pewny, że w jakimś stopniu czerpią z tego samego źródła — nadal nie była przekonana, ale czułem, że ugnie się w momencie, kiedy zrozumie, że tak łatwo się nie odczepię. — No dalej, powiedz o co dokładnie chodzi.
Westchnęła i po chwili wahania podała mi dziwną księgę w grubej oprawie.
— Proszę. Tu jest teoria. Wszystko rozumiem, ale to i tak nie wychodzi — zrobiła krótką pauzę po czym kontynuowała. Widać, że postanowiła potraktować mnie jako szansę na to, że może jednak zaraz wszystko stanie się jasne i trening pójdzie gładko. — Tutaj jest napisane, że Pęta Atakamy mogą zostać użyte nie tylko jako zwykła broń, ale dzięki nim można częściowo kontrolować żywioły i zwiększyć moc ataku. Wiadomo, że należy mieć źródło, więc próbowałam z powietrzem, ale wokół złapanego przedmiotu powstaje tylko chwilowy wiaterek, a to tak bezużyteczne, jak żelazko do pana skafandra — porównanie zabrzmiało śmiesznie, ale żadne z nas nawet się nie uśmiechnęło. Wiedziałem, że Hope jest naprawdę sfrustrowana. Widocznie spędziła nad tym kilka godzin, a brak rezultatów momentalnie ją przybił. Postanowiłem coś temu zaradzić.
Skupiłem się na tekście najbardziej jak mogłem i szukałem jakiegoś punktu zaczepnego, czegoś, na czym się znam i mogę to wyjaśnić.
— A próbowałaś wyobrazić sobie pojemnik na moc żywiołu? — powiedziałem, po czym oderwałem wzrok od książki i spojrzałem na zdziwioną Hope.
— Pojemnik? W jakim sensie?
— Tutaj jest napisane, że użytkownik powinien czerpać energię z otoczenia, czyli ze źródła żywiołu. Ale jeśli wcześniej nie skumulujesz w sobie tej energii, to jak masz ją przelać na artefakt? — spojrzała na mnie z nadzieją w oczach. — Oczywiście ja się na tym totalnie nie znam, ale w teorii powinno zadziałać.
— Ok, spróbuję. Tylko nie mam pojęcia jak to sobie wyobrazić…
— Pomyślmy… Może oczami wyobraźni umieść swój pojemnik w klatce piersiowej. Widzisz to dziwne cacko wbudowane w moją? Wyobraź sobie coś takiego, może w kształcie kuli i zobaczymy, co z tego wyniknie — widziałem, że trochę się waha, ale ostatecznie wstała, zamknęła oczy i stała tak chwilę w skupieniu. Zdawałem sobie sprawę, że jeśli ten sposób również będzie porażką, to dziewczyna może kompletnie zrezygnować z ćwiczeń i uznać się za beztalencie. Dlatego trzymałem kciuki za powodzenie tej próby.
W pewnym momencie otworzyła oczy i wykonała szybki ruch ręką tak, że Pęta oplotły jeden z worków treningowych. Teraz dziewczyna wykonała jakiś gest drugą ręką i wokół przedmiotu wytworzyło się jakby małe tornado, które swoją siłą poprzecinało materiał.
— Wow, świetne — powiedziałem po czym wstałem i zrobiłem kilka kroków w jej stronę. — A ten ostatni gest? Co to było? Nie widziałem, żeby coś o nim wspominali w książce — na te słowa dziewczyna lekko się uśmiechnęła i odpowiedziała:
— Jak tak opowiadał pan o wyobrażaniu sobie pewnych rzeczy, to zastanawiałam się nad tym, co zrobić, żeby wyzwolić skumulowaną we mnie energię. Postanowiłam użyć takiego gestu, który znam z mojego ulubionego anime. Wiem, że to głupie… — stwierdziła zakłopotana drapiąc się po głowie.
— Ważne, że działa — powiedziałem pocieszająco.
— Dziękuję, panie Stark — na te słowa zrobiło mi się jakoś dziwnie. Poczułem się słabo, a uczucia uderzyły we mnie z taką mocą, że trudno mi było je opanować. W głowie wirowały mi wspomnienia, najbardziej te z ostatniego dnia, kiedy go widziałem. W oczach zaszkliły mi się łzy. — Panie Stark? — spytała widząc moją dziwną reakcję i brak odpowiedzi.
— Nie nazywaj mnie tak — powiedziałem sucho i mocno, jakby chcąc odrzucić ode mnie wszystkie złe uczucia i ogarniający mnie lęk. Kiedy jednak na nią spojrzałem, zrozumiałem, że przesadziłem. Dziewczyna była lekko przestraszona i zdziwiona całym zajściem. Postanowiłem się wytłumaczyć, bo czułem, że oddelegowanie jej teraz do pokoju będzie złym ruchem, który zakończy naszą dobrą relację. — Przepraszam. Po prostu… Ja też straciłem na tej wojnie kogoś bardzo dla mnie ważnego. Był dla mnie jak syn.
— Peter… — szepnęła.
— Tak. To właśnie on zawsze tak do mnie mówił — powiedziałem spuszczając wzrok i powstrzymując się od łez.
— Bardzo przepraszam. Nie chciałam pana zranić.
— Nic nie szkodzi. Skąd mogłaś wiedzieć… — spojrzałem na nią starając się lekko uśmiechnąć. — Po prostu… możesz mi znaleźć inną nazwę? Może być nawet ksywka czy coś.
— Mogę do pana mówić po prostu ‘panie Tony’? — uśmiechnąłem się na te słowa. Widocznie nastolatkowie wkraczający w dorosłość mają to do siebie, że wolą nadal odnosić się do starszych od siebie z szacunkiem. Mogłem się spodziewać, że nie wymyśli jakiejś śmiesznej ksywy na poczekaniu. Nawet do Rocketa mówi panie szopie, choć go to niesamowicie irytuje. Tylko Natashy jakimś cudem udało się ją przekonać do zwracania się do niej po imieniu.
— Pewnie — odparłem. — Panno Strange — powiedziałem puszczając do niej oczko.
— Wystarczy ‘Hope’ — rzuciła, kiedy już szedłem w stronę drzwi.
— Wiem. Tak się tylko droczę.
---------------- [Hope]
Po tym treningu było mi jakoś lżej. Wszystko zaczęło się układać. Dzięki wsparciu od strony bohaterów wstąpiła we mnie nadzieja, że wszystko może jeszcze naprawdę da się naprawić. Czułam, że wspólnymi siłami zdziałamy wszystko.
Dzięki panu Tony’emu moje ćwiczenia na siłowni poszły o krok do przodu, po tym, jak drastycznie i gwałtownie stanęły w miejscu. Czułam, że jest dla mnie trochę jak taki śmieszny wujek. Ogólnie z każdym dniem czułam się swobodniej w tej dziwnej bazie, a wszystko również dzięki Natashy, panu Bannerowi, Thorowi i Rocketowi. W przyszłości miałam nadzieję poznać lepiej również resztę, ale wiedziałam, że nie każdy ma mnie tutaj za gościa mile widzianego.
------------
— Ups, przepraszam, pomyliłam pokoje — powiedziałam orientując się, że w środku wcale nie ma jadalni, tylko prywatny pokój.
— Hej, zaczekaj — zawołała do mnie murzynka. Bałam się, że wyprawi mi kazanie na temat pukania itp., jednak posłusznie wróciłam do środka. — Masz na imię Hope, prawda? — nie wyglądała na zdenerwowaną. Powiedziałabym nawet, że promieniowało od niej miłe nastawienie.
— Tak, proszę pani — mimo wszystko cały czas stałam na baczność i byłam trochę spięta, bo nie miałam pojęcia czego chce ode mnie kobieta. Pozory mylą, nieprawdaż?
— Woah, jaka pani! Mów mi Shuri — powiedziała, po czym wstała i podeszła do mnie wyciągając rękę na powitanie.
— Miło poznać.
— Ej, nie bój się! Nie mam zamiaru zjeść Cię na kolację — powiedziała ze śmiechem. Chociaż nie tego się bałam, to tak czy siak ta przyjazna osóbka skutecznie rozładowała atmosferę. — Masz chwilę? — pokiwałam głową. — To siadaj.
I tak obie usiadłyśmy na jej łóżku.
— Odkąd tylko się pojawiłaś chciałam Cię poznać.
— Naprawdę? — zdziwiło mnie, że ktoś może być zainteresowany moją osobą. Czułam się z tym trochę dziwnie, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu.
— Tak. Te Twoje wizje. Wow.
— Dzięki — powiedziałam oglądając się po jej pokoju, a kiedy natrafiłam wzrokiem na masę dziwnych urządzeń, dodałam: — Mam nadzieję, że nie będziesz chciała mi robić żadnych badań, jak pan Bruce?
— Haha, nie. Chociaż to byłoby ciekawe — stwierdziła udając, że się nad tym zastanawia. — Ale mnie bardziej interesuje to, jak sobie z tym radzisz. Bo przecież każda ponadprzeciętna moc ma swoje wady — pierwszy raz poczułam, że ktoś tak dobrze mnie rozumie, a przynajmniej bardzo chce to zrobić. Zaskoczyła mnie pozytywnie, więc po krótkim namyśle opowiedziałam jej wszystkie moje przeżycia związane z moją zdolnością. Przegadałyśmy tak cały wieczór, czasem zupełnie schodząc z tematu i gadając o głupotach. Czułam, że jej pokój będę odwiedzać coraz częściej i tym razem już zupełnie świadomie.

Chapter Text

Kolejne tygodnie mijały mi pod znakiem badań, na które w końcu się zdecydowałam pod warunkiem, że zajmie się nimi Shuri. Wiedziałam, że czas leci nieubłaganie, a my wciąż stoimy w miejscu z misją odkręcenia wszystkich następstw działań Thanosa. Zero pomysłów, żadnego punktu zaczepienia. Porażka. Wszelkie ruchy Avengersów skupiły się na ogarnianiu wszechobecnego chaosu panującego na Ziemi. Ludzie zdezorientowani nagłą utratą bliskich wywieszali ogłoszenia, organizowali poszukiwania, telefony na policję się urywały. Nie mogliśmy patrzeć na to jak na sprawę drugoplanową. W końcu to rzeczywistość, która nam została. Jeśli żaden plan nie wypali, będziemy zmuszeni poukładać swoje życie według nowych okoliczności.
Jednak nadal wierzyłam, że tata miał plan. Wiedziałam, że nie oddał Kamienia Czasu bezmyślnie. Z pewnością miał w tym jakiś cel.
Dlatego właśnie zgodziłam się na badania. Nie mogłam siedzieć bezczynnie, kiedy istnieje potencjalny sposób na odkrycie tajemnic moich umiejętności. Jeśli je poznam, to kto wie, może nawet uda mi się je ujarzmić. Miałam taką nadzieję.
--------------------------------- [Tony]
„Wydaje mi się, że pan może to wszystko odkręcić. Wątpię, żeby ojciec ocalił pana życie z litości (…)”
Te słowa nie dawały mi spokoju. Co, jeśli intuicja Hope się nie myli? Co, jeśli jestem kluczem do pokonania Thanosa?
Ale… czy to w ogóle możliwe? Co mógłbym zrobić ponad to, jeśli w ostatniej walce dałem z siebie wszystko?
Te wszystkie pytania i myśli towarzyszyły mi wszędzie, nie pozwalając odpocząć. Wiedziałem, że muszę czuwać. W końcu w każdej chwili może przyjść ten moment, ten wspaniały, błyskotliwy pomysł lub możliwość działania.
— Hej, Tony — powiedziała Pepper, zastając mnie ślęczącego nad biurkiem, po którym walała się masa papierów. — Powinieneś w końcu odpocząć — stwierdziła stanowczo, z troską w głosie. — Morgan cały czas pyta mnie, kiedy wrócisz do domu.
— Skarbie… — zacząłem, robiąc maślane, niewinne oczy pełne skruchy i zmęczenia. — Nie mogę. Wiesz, że musimy próbować, póki mamy jeszcze jakieś pomysły. Póki istnieje szansa, że można to wszystko odkręcić.
— Wiem — odparła, łapiąc mnie za rękę. — Ale, Tony… To może nie być takie proste, jak Wam się wcześniej wydawało. Sam popatrz, minął już ponad rok od tamtych wydarzeń. Macie już choćby zarys planu, który mógłby się powieść?
— Nie — powiedziałem, spuszczając wzrok. Wiedziałem, że miała rację. Mieliśmy problemy z ogarnięciem sytuacji na Ziemi, a co dopiero z wymyśleniem skutecznego planu. Nawet nie wiedzieliśmy, gdzie w tej chwili znajduje się fioletowy tytan.
— No właśnie. To może jeszcze potrwać, a Ty powinieneś odpocząć. W końcu musisz być gotowy i w pełni sił, żeby doprowadzić tę misję skutecznie do końca — skomentowała z delikatnym uśmiechem.
— Dobrze, wygrałaś — powiedziałem z westchnieniem zrezygnowany. Położyłem dłoń na biurku, jakby podkreślając swoją decyzję o chwili odpoczynku. I tak niedługo tu wrócę.
Zanim zdążyłem wstać, Pepper spojrzała na kartki leżące najbliżej mnie, po czym wzięła je do rąk.
— Co to jest? Jakiś projekt nowej zbroi?
— Tak. Dla Ciebie — spojrzała na mnie zza kartek lekko zdziwiona.
— Dla mnie? Jak to?
— Wiesz… Podczas walki z Thanosem jakoś nam nie poszło, delikatnie rzecz ujmując. A co, jeśli wszystko dlatego, że zignorowałem potencjał jednej bardzo inteligentnej i silniej kobiety? — spojrzała na mnie rozbawiona, z nutką niedowierzania i strachu, odbijającego się w jej pięknych oczach. — Słuchaj, już raz udowodniłaś, że nie warto z Tobą zadzierać. No i używałaś już części mojej zbroi, więc mniemam, że szybko się przyzwyczaisz.
Widząc jej obawy delikatnie odebrałem jej kartki i odłożyłem je na biurko, po czym ująłem jej ciepłe dłonie.
— Jeśli się boisz, nie będę naciskał. Ale nie ukrywam, że przydałabyś się nam w zespole, tym bardziej w tak okrojonym składzie. Każdy jest teraz na wagę złota.
Chrząknęła, uciekając wzrokiem. Widziałem, jak bije się z myślami.
— Zastanowię się — powiedziała w końcu, co uznałem za dobry początek i częściowy sukces.
— Super, niczego więcej od Ciebie nie oczekuję — uniosłem ręce do góry, żeby podkreślić, że nie mam zamiaru naciskać i więcej jej męczyć.
— Ok, to… chyba powinniśmy się już zbierać. Robi się późno. Czas wracać do domu — powiedziałem z poważną miną, jednak po chwili twarze nas obojga rozpromienił uśmiech na samą myśl o tymczasowej normalności. Wypadałoby nacieszyć się nią najdłużej, jak tylko można. W końcu nie wiadomo, kiedy znów będziemy musieli walczyć o lepsze jutro dla całej ludzkości.
---------------- [Hope]
— I jak? Udało Ci się coś do tej pory znaleźć? — spytałam z nadzieją w głosie. Może badania nie były dla mnie specjalnie niekomfortowe, ale przeszłam ich tak wiele, że chciałam w końcu znać jakieś wyniki.
— Niestety nic konkretnego. Wiem tylko tyle, że jesteś w jakiś sposób powiązana z Kamieniem Czasu i to on z pewnością wywołuje wszystkie Twoje wizje. Pytanie tylko dlaczego akurat w takich momentach? Skąd biorą się te impulsy mocy? I czy to przypadek, że ostatnia wizja pojawiła się dokładnie wtedy, kiedy Thanos pstryknął palcami?
Po tych słowach odłączyłam elektrodę przyklejoną do mojego policzka. Tak dużo pytań, a tak mało odpowiedzi.
— Hej, co robisz? — spytała zdziwiona moim ruchem Shuri. — Chyba nie chcesz zrezygnować z badań?
Spojrzałam na nią zrezygnowana.
— Shuri… Jeśli mam być szczera, to nie widzę w tym sensu. Nie wiemy nic więcej niż na początku. Mój ojciec odkrył to połączenie z Kryształem nawet bez tych wszystkich czujników i komputerów. Myślisz, że uda nam się dowiedzieć czegoś więcej?
— Słuchaj, mądralo. Daj mi miesiąc, a opowiem Ci wszystko o Twoich zdolnościach, co do joty — powiedziała z pewnością siebie, uśmiechając się do mnie pocieszająco, z wyzywającym błyskiem w oku. Odwzajemniłam uśmiech. Podobało mi się jej zawzięcie. Wydawało się być pocieszające, jak na okoliczności.
— Obiecujesz? — dopytałam, szukając autentycznej nadziei w jej słowach.
— Obiecuję, słowo księżniczki Wakandy — powiedziała, kładąc lewą rękę na klatce piersiowej, a prawą unosząc w górę zupełnie, jak na prawdziwym przyrzeczeniu, po czym roześmiała się serdecznie, nie mogąc utrzymać poważnego tonu.
Wiedziałam, że muszę jej zaufać. W końcu była świetnym naukowcem, który swoim intelektem z pewnością dorównywał Tony’emu Starkowi, pomimo tak młodego wieku. Gdyby nie było sensu dalszych badań, na pewno by je przerwała. Byłam pewna, że musi mieć powód. Czy udało jej się już odkryć coś więcej o czym mi jeszcze nie powiedziała? Może potrzebuje potwierdzenia, niezbitego dowodu? No cóż, o tym miałam się przekonać dopiero za miesiąc.
----------------------
To miała być zwykła, odprężająca drzemka, jednak nie spodziewałam się tego, co ją przerwało. Kolejna wizja. Pierwsza od zniknięcia połowy istnień ludzkich. Teoretycznie byłam już przyzwyczajona do tej niepokojącej nieprzewidywalności, jednak długa przerwa sprzyjała częściowemu odzwyczajeniu.
Mimo wszystko zapewne zachowałabym zimną krew, przeanalizowała widziane obrazy o dopiero potem poinformowała o nich którąkolwiek z pozostałych osób stacjonujących w siedzibie Avengers, ale stało się coś niemożliwego.
Wizja była identyczna jak ta, której doświadczyłam w dniu zniknięcia taty. Co najdziwniejsze kolory wskazywały na migawkę teraźniejszości, a nie przeszłości. Zdawało mi się również, że wszystkie widziane osoby są jakby trochę odmłodzone, ale stwierdziłam, że to moje nieistotne subiektywne odczucie. Zresztą, może to dlatego, że minęło już dobre kilka miesięcy, a ja starałam się idealizować przeszłość? Nie miałam pojęcia, więc zostawiłam te przemyślenia w spokoju, w końcu nie to było teraz najważniejsze.
Jak tylko dotarło do mnie co zaszło, szybko podniosłam się z łóżka i pobiegłam do pokoju Shuri. Nawet nie zwracałam uwagi na to, czy mijam kogoś po drodze, przemierzając korytarze.
Zastałam ją siedzącą przy biurku. Każdy uznałby moje wtargnięcie za przejaw nietaktu, jednak na szczęście nasza znajomość nie była na poziomie oficjalnym, więc dałyśmy sobie pewne przywileje, jak odwiedziny bez zapowiedzi czy, w nagłych wypadkach, wpadanie bez pukania.
— Hej! Tak się za mną stęskniłaś? — powiedziała rozbawiona moim pośpiechem.
— Shuri, musisz mnie podpiąć, nie ma czasu na wyjaśnienia — poważny ton mojego głosu uświadomił dziewczynie, że sprawa naprawdę jest poważna. Szybko przygotowała sprzęt i zaczęła pomagać mi z podpinaniem elektrod. Nigdy tego nie robiła, bo wiedziała, że czuję się niezręcznie, kiedy ktoś mnie dotyka, jednak tym razem sytuacja była wyjątkowa. Liczył się czas, a zakładanie wszystkiego w pojedynkę, tym bardziej w nerwach, z pewnością nie zajęłoby mi tylko chwili. Zignorowałam więc nieprzyjemne poczucie dyskomfortu spowodowane jej dotykiem. Nie była niedelikatna, a jej skóra była gładka, jednak mimo wszystko Shuri była dla mnie… obca, jak w tamtym momencie praktycznie każdy na tej planecie. Odkąd tata zniknął, nie miałam nawet zbytnio kontaktu z mamą. Od czasu do czasu wysyłałam jej SMSy z informacjami o moim stanie, czym się niezwłocznie odwdzięczała, jednak nalegała na spotkanie. Widocznie bardzo się o mnie martwiła i nie do końca wierzyła moim zapewnieniom, że wszystko jest ok, jednak nie mogłam tak po prostu się u niej pojawić. Musiałam zostać w siedzibie Avengers, w końcu cały czas pracowaliśmy nad odkręceniem tego wszystkiego. No i co w momencie, kiedy mama wyczuje to, że jednak zostałam magiem? Nie mam pojęcia, jaka byłaby jej reakcja, ale czuję, że nie obyłoby się bez złości i frustracji skierowanej w stronę mnie i taty, a tego w zupełności nie potrzebowałam. Dlatego właśnie zaryzykowałam alienację, żeby tylko jakoś pomóc w przywracaniu drugiej części populacji do życia.
Na szczęście Shuri po części mnie rozumiała, dlatego nie zadawała pytań, tylko próbowała ułatwić mi badania, jak mogła. Nawet tego dnia patrzyła na moje reakcje na dotyk. Bała się, że w pewnym momencie stwierdzę, że poradzę sobie sama, jednak nic takiego nie zaszło, ponieważ udało mi się przezwyciężyć uprzedzenia i dziwny strach, przed zranieniem. W końcu naprawdę lubiłam Shuri i właśnie to uczucie przekułam w zaufanie, które mnie umocniło.
W pewnym momencie dziewczyna natknęła się na blizny, widniejące na mojej lewej ręce. Zupełnie o nich zapomniałam w tym całym pośpiechu i to był błąd. Wiedziałam, że nie potrzebujemy teraz nieporozumienia i niepotrzebnej rozmowy, więc postanowiłam przynajmniej zaprzeczyć najgorszym myślom, jakie zapewne przyszły jej w tym momencie do głowy.
Spojrzała na mnie przestraszona.
— Hope, czy Ty… się tniesz?
— Nie, to nie tak — szybko zaprzeczyłam, przyjmując stanowczy ton głosu.
— Na pewno? Hej, jak chcesz, to możemy o tym pogadać. Nie masz się czego wstydzić — Shuri nie dawała za wygraną. Przewróciłam oczami.
— Tak, na pewno. Zresztą, kiedyś Ci opowiem, ale teraz musimy zająć się ważniejszymi sprawami — tymi słowami zmobilizowałam nas obie do szybkiego uporania się z pozostałymi czujnikami. Nie miałam pojęcia, czy urządzenia dziewczyny rzeczywiście coś wykryją, jednak gdyby udało się coś znaleźć, to w końcu byłby przełom w naszych badaniach, więc pośrednio jakiś krok do przodu w odkręcaniu tego bałaganu.
W końcu byłam gotowa do badania. Shuri usiadła przed wielkim, cienkim monitorem i wpatrywała się w niego w skupieniu. Kolory z ekranu oświetlały jej twarz, co było dobrze widać w otaczającym nas półmroku.
Dziewczyna zmarszczyła brwi. Wyglądała na zaskoczoną.
— Jak to jest w ogóle możliwe…? — szeptała sama do siebie w zamyśleniu, jakby z niedowierzaniem w to, co widzi.
— Co się stało? Odkryłaś coś nowego? — spytałam szczerze ciekawa wyników.
— Tak, ale… To nie może być prawda. Może to tylko błąd komputera, zwykłe anomalie… — z wyczekiwaniem słuchałam jej słów, starając się wyłapać jakieś konkrety.
W końcu spojrzała na mnie i powiedziała coś, czego się zupełnie nie spodziewałam.
— Czujniki wyczuwają przepływającą przez Ciebie energię wszystkich sześciu Kamieni Nieskończoności.
Zamurowało mnie.
— Co? — zapytałam z niedowierzaniem. Pokręciłam głową. To rzeczywiście nie mogło być prawdą. Przecież miałam tylko delikatną łączność z Kamieniem Czasu.
Na chwilę zapadła cisza.
— Wyniki mówią same za siebie — powiedziała, starając się przekonać do tego jednocześnie nas obie.
— Nie, Shuri, coś musi być nie tak.
— Sama spójrz — powiedziała, odwracając monitor w moją stronę. Nie potrafiłam rozszyfrować wszystkich informacji znajdujących się na ekranie, jednak jedno było pewne: podczas poprzednich badań wykres był jeden. Teraz było ich aż sześć, o charakterystycznych barwach. — Ich moc słabnie z minuty na minutę i pewnie niedługo zaniknie całkowicie. Jej kulminacja musiała być kilkanaście minut temu — mówiła, powoli zbierając wszystkie informacje w jedną całość. — Hope, skąd wiedziałaś, że coś się dzieje? Domyślam się, że znowu miałaś wizję, ale czemu przyszłaś z tym do mnie?
Wzięłam głęboki wdech. Dziewczyna była naprawdę dobra w logicznej dedukcji. Skupiłam się jak najbardziej mogłam, układając sobie w głowie wszystko, co wywołało u mnie niepokój, żeby o niczym nie zapomnieć.
— Ta wizja… była dosłowną kopią tej z dnia walki z Thanosem. Na początku pomyślałam, że po prostu ta scena jest bardzo ważna i los chciał, żebym bardziej skupiła się na jej analizie, ale… — z każdym moim słowem Shuri wyglądała na coraz bardziej zaintrygowaną — wizja miała kolor żółty, więc pochodziła z teraźniejszości.
Na te słowa czarnowłosa podniosła na mnie zagubiony wzrok. Teraz to jej trudno było uwierzyć w to, co słyszy.
— Co? Jak… jak to w ogóle możliwe?
— Nie mam pojęcia — powiedziałam delikatnie kręcąc przecząco głową z rezygnacją.
Shuri złożyła ręce i próbowała się skupić z całych sił, żeby tylko zrozumieć, co się właściwie dzieje. Niestety pewne elementy zdawały się sobie zaprzeczać, co widocznie ją frustrowało. W pewnym momencie wstała i przechadzając się nerwowo po pokoju w końcu zadecydowała o dalszych działaniach.
— Dobra, szkoda czasu na gdybanie. Leć do pokoju. Wybacz mi, ale muszę być sama, żeby to wszystko dogłębnie przestudiować. Jak tylko się czegoś dowiem, to niezwłocznie dam Ci znać. A Ty czekaj w pogotowiu. Gdyby znowu działo się coś niepokojącego, to od razu tu wracaj. Rozumiemy się? — powiedziała, patrząc na mnie z zawzięciem w oczach. Wiedziałam, że nie spocznie, dopóki przynajmniej nie spróbuje dowiedzieć się, w czym rzecz.
Nie chciałam zajmować jej więcej czasu, więc przytaknęłam i grzecznie skierowałam się do swojego pokoju. Czułam, że czeka mnie następna nieprzespana noc, tym razem przepełniona spekulacjami odnośnie nadzwyczajnych wydarzeń dnia.

Chapter Text

Z błogiego snu wyrwał mnie dźwięk SMS’a. Otworzyłam leniwie oczy. Już miałam je zamknąć i z powrotem oddać się w ramiona snu, ignorując fakt otrzymanej wiadomości, jednak sygnał się powtórzył. Drugi SMS. Jasna cholera. A miałam dłużej pospać. Nawet specjalnie nie nastawiałam budzika, a tu komuś zachciało się pisać do mnie z samego rana. Swoją drogą ciekawiło mnie kto to mógł być. Z powodu naprawdę krótkiej listy kontaktów doszłam do wniosku, że to pewnie znów mama. Od kilku tygodni nalegała na spotkanie, a ja za każdym razem wymyślałam nowy powód, żeby się od tego wymigać. Wypadałoby jednak w końcu się zgodzić, choćby dla świętego spokoju. Już pal licho wszelkie konsekwencje. Najwyżej będę się przed nią tłumaczyć albo znowu się pokłócimy, jak wtedy, kiedy jeszcze mieszkałam z nią w Nowym Jorku. Stwierdziłabym, że to były dobre czasy, jednak prawda jest taka, że nie chciałabym do tego wracać. Mamy często nie było w domu, ze względu na jej pracę, a kiedy zaczęła się spotykać z tym mężczyzną (o czym wtedy jeszcze nie wiedziałam), to nasze relacje zanikły już zupełnie. Tak bardzo tęskniłam za wczesnym dzieciństwem, kiedy wprowadzała mnie w świat. Wtedy była. Była dla mnie i przy mnie. Niestety to nie wróci już nigdy.
Ucięłam wszelkie retrospekcje, kiedy zorientowałam się, że jak tak dalej pójdzie, to naprawdę znowu zasnę. Westchnęłam przeciągle zdając sobie sprawę z tego, że jednak muszę zwlec się z łóżka chociażby po to, żeby sięgnąć po telefon leżący na biurku. Usiadłam na miękkiej pościeli i przetarłam senne oczy. W momencie, kiedy jeszcze przyzwyczajałam się do otaczającej mnie jawy przyszedł kolejny SMS.
~Oho! Sprawa musi być poważna~ pomyślałam, zwracając uwagę na częstotliwość pojawiania się wiadomości, świadczącą o zniecierpliwieniu ich nadawcy.
W końcu wstałam, podeszłam do biurka i wzięłam do ręki migający telefon. Po odblokowaniu z zaintrygowaniem wpatrywałam się w ekran urządzenia, gdyż autorem wiadomości jednak nie była mama, a Shuri.
/Wpadnij do mnie. To pilne./
/Wstawiaj śpiochu — już po dziesiątej! :P/
/Mam coś, co Cię zainteresuje./
Czyżby ciemnowłosa chciała mi w końcu przedstawić wszystkie wyniki swojej pracy? Jeśli tak, to czego się dowiedziała? Byłam tym tak zaciekawiona, że ubrałam się szybko, wręcz automatycznie i w mgnieniu oka znalazłam się w jej pokoju.
Zastałam ją stojącą przy biurku, z kartką w jednej i długopisem w drugiej dłoni. Wyglądała, jakby naprawdę wyczekiwała mojego przyjścia. Widocznie sprawa rzeczywiście nie mogła poczekać.
— Nareszcie, śpiąca królewno! — zażartowała, jednocześnie zdradzając to, jak bardzo nie mogła się doczekać, co tylko ugruntowało mnie w przekonaniu, że ma niesamowicie ważne wiadomości. Spodziewałam się wielkich rewelacji i lawiny zdziwienia.
— Nawet mnie nie denerwuj — odparłam, imitując rozgoryczenie. — Miałam dziś odespać wczorajszy trening. Mam nadzieję, że masz dla mnie naprawdę cenne informacje, bo inaczej nie zawaham się pokazać na Tobie rezultatów ostatnich ćwiczeń — mówiłam z wielką powagą, chociaż obie wiedziałyśmy, że nie byłabym do tego zdolna. Ale swoją drogą naprawdę padałam z nóg. Nie miałam nawet siły na głębsze wyrażenie swojego rozbawienia, które towarzyszyło mi praktycznie zawsze w obecności ciemnowłosej koleżanki. Powoli zaczęłam zastanawiać się, czy relacja nas łącząca nie zakrawa już przypadkiem o przyjaźń. Chociaż w szkole miałam osoby, które nazywałam tym zaszczytnym mianem, to jednak z czasem zdałam sobie sprawę z tego, że tamte relacje nigdy nie były czymś tego pokroju. To skłaniało mnie do refleksji o tym, czym w ogóle jest przyjaźń. Teraz czułam, że chyba znam już odpowiedź.
— Tak właśnie się zastanawiałam czy miałaś nocny maraton filmowy, czy po prostu cierpisz na bezsenność, bo Twoje worki pod oczami mówią same za siebie — odpowiedziała z komiczną powagą, chociaż dało się wyczuć również nutkę troski. — A tak już na poważnie. Nie będę Cię długo męczyć. Powiem, co ważne i puszczam Cię wolno, ok?
Pokiwałam delikatnie głową wyrażając zgodę, bo tylko na tyle pozwalało mi zmęczenie i jeszcze lekko zaspany umysł. Miałam nadzieję, że nowe informacje od Shuri otrzeźwią mnie chociaż trochę.
Uśmiechnęła się do mnie pocieszająco i ze zrozumieniem, po czym dodała:
— Dobra, w takim razie lepiej sobie usiądź — przez to, że całą moją uwagę skupiłam na chęci dowiedzenia się w końcu czegoś od ciemnowłosej zapomniałam nawet wykonać tej prostej czynności, chociaż zawsze przychodząc tutaj siadałam grzecznie na łóżku próbując się rozgościć, tym bardziej, że tym razem padałam z nóg. Najwidoczniej mój umysł stał nadal na pograniczu krainy snów i rzeczywistości, nie mając pojęcia gdzie ostatecznie zostać na dłużej. Upomniana delikatnie w końcu otrzepałam się częściowo z otumanienia i usiadłam na miękkim kocu. Starałam się chłonąć każdy element otoczenia swoimi zmysłami, żeby przechylić szalę zwycięstwa na stronę rzeczywistości, ku niezadowoleniu Morfeusza. W końcu czekałam na wyniki tych badań naprawdę długo, więc nie mogłam w tym momencie ot tak puścić czegoś mimo uszu.
Shuri wzięła głęboki wdech, patrząc w stronę odsłoniętego częściowo okna. Promienie słońca wpadały niepewnie do pomieszczenia, jakby były tu pierwszy raz. W sumie trudno im się dziwić, ponieważ podczas badań ciemnowłosej potrzebna była niezmącona ciemność, więc żaluzje były w tym pokoju w ciągłym użytku.
W końcu dziewczyna spojrzała na mnie czując, że powinna zacząć przedstawiać to, co nazwała ‘czymś, co mnie zainteresuje’ i podobno było warte mojego nieprzespanego poranka.
— Pamiętasz jak ostatnio mówiłam, że mam wątpliwości co do trafności ostatnich wyników? Wszystko odwołuję. Nie było szans pomyłki. Studiowałam je wiele godzin, szukałam błędów w programie, ale zwyczajnie nie ma żadnych usterek. Rzeczywiście przepływała przez Ciebie moc wszystkich Kamieni Nieskończoności. Długo zastanawiałam się nad tym, jak to logicznie wytłumaczyć i w końcu wymyśliłam pewną teorię. Jako, że jesteś w jakiś sposób powiązana z Kamieniem Czasu, a jego impulsy wpływają na Ciebie wywołując wizje, to na początku myślałam, że jakoś musiałaś zdobyć analogicznie powiązanie z innymi kamieniami. Szybko jednak zostawiłam tę teorię w spokoju, bo osobiście nigdy nie miałaś z nimi styczności. Ale już Kamień Czasu miał. Rękawica Thanosa zmusiła Kamienie do wspólnego działania, łącząc ich moc i używając jednocześnie. Przez to, że jakaś część mocy Kamienia Czasu została w Tobie, to wszystko, co dzieje się z Kamieniem w jakimś stopniu na Ciebie wpływa. Podejrzewam, że właśnie dzięki połączonej mocy w trakcie użycia wszystkich Kamieni przez Thanosa jednocześnie pozwoliła Ci zobaczyć wizję pochodzącą jakby nie patrzeć z bardzo odległej planety. Wszystko to najprawdopodobniej dzięki Kamieniom Rzeczywistości i Przestrzeni — patrzyłam na nią z niedowierzaniem. Powiązanie z wszystkimi Kamieniami Nieskończoności. Czy to w ogóle możliwe? Jeśli tak, to czy mogłabym podczas takiego impulsu pstryknąć palcami, żeby wszystko odkręcić, tak po prostu?
Spojrzałam w zadumie na swoje dłonie. Pstryknęłam palcami prawej ręki, w myślach skupiając się na odwróceniu wszystkich działań Thanosa. Zamknęłam mocno oczy.
Shuri widząc moje zachowanie zamilkła na chwilę. Na pewno po części rozumiała mój akt desperacji. Może nawet miała cichą nadzieję, że to coś zdziała, jednak dzięki wnikliwym analizom, zasadom logiki oraz wiedzy na temat funkcjonowania wszechświata wiedziała, że to niemożliwe.
— To nic nie da… Przykro mi, Hope, ale nie wszystko jest takie proste, na jakie wygląda. Musisz wiedzieć, że jesteś tak naprawdę tylko przekaźnikiem mocy, a nie jej właścicielem. Już wyjaśniam o co chodzi. Wyobraź sobie burzę. Błyskawice o ogromnej energii elektrycznej trafiają w Ziemię. Kamienie są jak te chmury, z których pochodzi energia. Ziemia jest jak cel, który chce osiągnąć użytkownik, w tym przypadku Thanos, w tej metaforze przypadłaby mu pewnie działka Thora. Wiesz, gdzie znajdujesz się Ty? Cóż, byłabyś drzewem, w które uderza piorun i przez które przechodzi energia, zanim dotrze do celu. Jesteś pewnego rodzaju przewodnikiem materii. Jednak różnica między Tobą, a drzewem jest taka, że przez nie przepływa cała moc pioruna, a przez Twoje ciało przechodzi tylko mała część całości. Z tego co mi opowiadałaś, Twój ojciec próbował Cię uratować za pomocą Kamienia Czasu, ale cel nie został osiągnięty, dlatego moc użyta do jego wykonania nie ulotniła się, a po prostu została w Twoim organizmie. Niestety jest to naprawdę mała część ogólnej mocy Kamienia, no i, jak już wspominałam, nie masz szansy jej użyć, jeśli akurat nie przepływa przez Ciebie ta energia wywołana użyciem źródła.
Wielka nadzieja obudzona we mnie na początku jej wypowiedzi gasła z każdym kolejnym słowem. Nie mogłam kontrolować tej mocy. Niby miałam ją w sobie, jako powiązanie z Kamieniem Czasu, ale wszystko zależało od użytkownika Kamienia. Byłam bezużytecznym przekaźnikiem mocy. Może czasem wpływała ona na mnie powodując wizje, ale ostatnio nawet tego nie potrafiłam dobrze wykorzystać.
— A czy… nie dałoby się wyciągnąć ze mnie tej mocy, żeby stworzyć kopie Kamieni Nieskończoności? Nawet gdybym miała umrzeć… to nic. Przynajmniej udałoby się ocalić połowę istnień ludzkich. Czym jest jedno życie wobec takiej liczby? — spojrzała na mnie ze zdumieniem. Z jednej strony rozumiała moją reakcję, spowodowaną poczuciem beznadziei i bezużyteczności, ale czułam, że wiedziała coś jeszcze, co zupełnie wykluczało moje słowa.
— To niemożliwe. Nawet gdyby udało nam się podłączyć Cię do aparatury w odpowiednim czasie przepływu mocy, to stworzenie Kamieni Nieskończoności nie byłoby takie proste, a jeśliby się powiodło, to miałyby one tylko kilkanaście procent mocy tych oryginalnych, więc nie dałoby rady odwrócić tego, co zrobił Thanos.
Kolejne rozczarowanie. Czułam się beznadziejnie, jak mała pchła, pragnąca doskoczyć do gwiazd.
— Ale mam też kilka dobrych wieści. W sumie bardziej poszlak, ale dość pokrzepiających. Jeśli niedawno przepływała przez Ciebie ta skumulowana energia, to ktoś musiał użyć Kamieni. To może być znak, że Thanos nadal je posiada i jeśli go znajdziemy, to może uda nam się jeszcze mu je odebrać. Mimo wszystko używanie takiej potężnej mocy jest wyczerpujące, nawet dla tytana pokroju tego samozwańczego wybawiciela wszystkich populacji kosmosu. Arogancki dupek. Nie mogę się doczekać, kiedy go dopadniemy — widziałam autentyczny gniew i determinację w jej oczach. Zniknięcie brata było dla niej również bardzo ciężkim przeżyciem, z którym trudno się pogodzić.
Chwilę trwała tak, patrząc gdzieś w pustkę, jednak czując mój wzrok na sobie otrząsnęła się z zamyślenia, a złość ją opuściła, ustępując miejsca nadziei.
— A Ty możesz nam pomóc go zlokalizować — oznajmiła z dumą. — Wydaje mi się, że na podstawie jeszcze kilku badań porównawczych byłabym w stanie połączyć tę moc z mapą galaktyki i dzięki temu wytyczyć drogę do Thanosa.
— To świetnie — powiedziałam z lekkim uśmiechem, chociaż nadal byłam przybita tym, jak mało jestem w stanie zrobić. Wcześniej miałam cichą nadzieję, że będę mogła nauczyć się kontrolować choćby tę garstkę mocy przepływającą przeze mnie w niespodziewanych momentach. Teraz już pozbyłam się tych bezsensownych złudzeń.
— Ej, nie smuć się! Obiecuję, że tym razem będziesz mogła sama przygotować się do badania, a jeśli będziesz czuła się niekomfortowo, to w nagrodę za dzielne znoszenie niedogodności zabiorę Cię na naprawdę dobrą kawę. Będzie się to wiązało z niebezpieczną wyprawą do gabinetu Steve’a, ale myślę, że nam się uda — mówiła rozbawiona. Złe emocje zupełnie ją opuściły, kiedy chwyciła się tej jedynej nadziei na odnalezienie Kamieni i Thanosa. Podziwiałam ją za to. Też chciałabym pałać takim szalonym entuzjazmem.
— A, byłabym zapomniała! Mam jeszcze kilka przesłanek. Niepewnych, ale zawsze coś. Tylko się nie przestrasz, bo to tylko teoria.
Zastanawiałam się już nad opuszczeniem jej pokoju, żeby w końcu wrócić do miękkiego łóżka, jednak te słowa zmieniły moją decyzję. Nie miałam wielkich oczekiwań, zważając na to, że największe newsy na pewno zdążyła mi już powiedzieć, jednak zdecydowałam się zostać i wysłuchać jeszcze tej teorii. W końcu każda nowa informacja może okazać się cenna.
— No więc, zastanawiało mnie, dlaczego Twoja ostatnia wizja była taka… nadzwyczajna. Czemu osoby wydały Ci się młodsze, a sam kolor wizji wskazywał na teraźniejszość. I… doszłam do wniosku, że wizja pochodziła z równoległej rzeczywistości — spojrzałam na nią wzrokiem pełnym wątpliwości, myśląc, że sobie ze mnie najzwyczajniej w świecie żartuje. Jednak ona kontynuowała niewzruszona. — Użycie każdego z Kamieni Nieskończoności ciągnie za sobą jakieś konsekwencje. Thanos użył ich wszystkich prawdopodobnie już dwa razy. Nie ma szans, żeby nie wprowadziło to jakichkolwiek anomalii. Wydaje mi się, że przez przypadek zbliżył do siebie dwie podobne rzeczywistości. Nasze linie czasowe mogą się trochę od siebie różnić lub po prostu być lekko przesunięte, ale wydarzenia najprawdopodobniej są analogiczne. Nie mam na to żadnych dowodów, ale na logikę wszystko by pasowało. Zastanawiam się, czy może już w jakimś momencie nie oddziaływała na Ciebie moc Kamieni Nieskończoności z innej rzeczywistości.
Nie wyglądałam na przekonaną i w gruncie rzeczy jakoś nie mogłam dopuścić do siebie możliwości, o jakiej mówiła Shuri. Inna, równoległa rzeczywistość? Nie, to chyba lekka przesada. Poniosła ją wyobraźnia. Wiedziałam, że istnieją różne wymiary, a rzeczywistości jest tyle, ile może być podjętych decyzji, ale mimo to w mojej głowie nadal brzmiało to jak abstrakcja. Zresztą, pewnie tylko zdawało mi się, że osoby z wizji są młodsze. To można wytłumaczyć naprawdę wieloma racjonalnymi argumentami, jak chociażby to, ile czasu minęło od faktycznego zdarzenia. Wszyscy się starzejemy, chociaż to może zbyt mocne słowa, jak na tak stosunkowo mały odcinek czasu, jednak cała sytuacja, w jakiej się znaleźliśmy była naprawdę przytłaczająca i z pewnością powoli nas wykańczała. Nawet patrząc na pana Tony’ego sprzed kilkunastu miesięcy, a teraz, można było dostrzec, jak bardzo zmizerniał. A pan Steve? Nawet on był jakby mniej cięty, a coraz bardziej zrezygnowany. Pozostała tylko kwestia koloru wizji. Tego niestety nie potrafiłam logicznie wytłumaczyć.
— Co o tym myślisz? — spytała w końcu ciekawa mojej opinii. Na pewno milczenie z mojej strony mogło być dla niej nieodgadnione, ponieważ z powodu mojego niedospania większość czasu miałam pokerowy wyraz twarzy, który nie zdradzał żadnych emocji ogarniających moje wnętrze. W końcu spojrzałam na nią, a z moich ust wydobyły się słowa zrezygnowania:
— Jakoś mnie to nie przekonuje. Wybacz, Shuri, ale to wszystko brzmi jak jakiś scenariusz filmu science-fiction.
— A ja myślę, że wszystko jest możliwe. Ale spokojnie, nie mam zamiaru na siłę Cię przekonywać, aczkolwiek na pewno wrócimy do tego, jak już się porządnie wyśpisz, bo teraz wyglądasz, jakby Twój organizm krzyczał: ‘Chcę spać!’ — powiedziała, jak zwykle wplatając zabawny akcent. Zaprzeczyłam jej domniemaniom ruchem głowy. Nie wierzyłam w to, że odpoczynek coś zmieni.
— Ja wiem swoje. Zresztą, przekonamy się później. A teraz chodź, odprowadzę Cię do pokoju — powiedziała wstając z miejsca. Chciała pomóc mi przejść, przytrzymując mnie i dając oparcie swoim ciałem, ale widząc jej zamiary odmówiłam ruchem ręki. Dam sobie radę sama. W końcu byłam tylko senna, a nie niezdolna do życia. Zresztą cała rozmowa z przyjaciółką dała mi i tak częściowego kopa ze strony rzeczywistości. Niestety to nie zastąpi mi kilku godzin snu.
Już miałyśmy wychodzić, kiedy uderzył nas ostry dźwięk alarmu.
— Co jest?! — krzyknęła Shuri, zakrywając uszy dłońmi.
— Nie mam pojęcia. Może gdzieś się pali?! — odezwałam się pod wpływem impulsu. Ten nieprzyjemny do granic możliwości dźwięk wyrzucił ze mnie zupełnie resztki snu. Teraz tylko w głowie odbijał mi się nieprzyjemny ból, przypominający o niedospaniu. Jednak w tym momencie był on zupełnie nieistotny.
Praktycznie od razu zdecydowałyśmy się wyjść na korytarz w poszukiwaniu kogokolwiek, kto mógłby nam wyjaśnić, co się właściwie dzieje. Gdybyśmy jednak nie znalazły nikogo, miałyśmy udać się w stronę wyjścia, dla zachowania bezpieczeństwa. W końcu taki alarm nie włącza się bez powodu.
Będąc już na korytarzu dostrzegłyśmy biegnącego w naszą stronę Kapitana Amerykę, który po drodze sprawdzał każde pomieszczenie upewniając się, że nikt nie został w środku. Kiedy w końcu był blisko nas Shuri krzyknęła, starając się sprawić, aby jej głos był słyszalny mimo wciąż trwającego alarmu.
— Co się dzieje?!
— Jakiś nieznany obiekt zbliża się bardzo szybko w kierunku naszej kwatery! Musimy być gotowi na ewentualny atak! Biegnijcie w stronę wyjścia! Ja jeszcze muszę dokończyć obchód! — odkrzyknął, zdzierając sobie gardło, po czym ruszył dalej przed siebie.
Spojrzałyśmy po sobie przestraszone. Tego się zupełnie nie spodziewałyśmy. Nie było czasu na zastanowienie. Ruszyłyśmy w stronę najbliższego wyjścia ewakuacyjnego.
Za jednym z zakrętów Shuri nagle się zatrzymała i krzyknęła:
— Cholera!
Bałam się, że wyczuła zagrożenie, którego jeszcze nie widziałam, dlatego patrzyłam na nią, czekając na jakieś wyjaśnienia. Korytarz był pusty, więc nic nie wskazywało na realne zagrożenie.
— Zapominałam wziąć ze sobą broni! Poczekaj tu na mnie, zaraz wrócę! — powiedziała, po czym zerwała się i szybko pobiegła w stronę swojego pokoju. Już chciałam ją zatrzymać, ale uznałam, że ma rację. Bez broni będzie tylko kolejnym celem, jeśli okaże się, że w naszą stronę naprawdę zmierza wróg. W tym momencie cieszyłam się z tego, że przyzwyczaiłam się do Pęt Atakamy na tyle, że zawsze o nich pamiętam. Bez nich czułabym się nieswojo. I bardzo dobrze. Przynajmniej zawsze jestem gotowa na atak.
Czekając na Shuri starałam się być czujna. Cały czas obserwowałam korytarz i starałam się ewentualnie być wyczulona na ruchy podłoża i zapachy. Na szczęście oprócz tego, że alarm nadal rozsadzał mi bębenki w uszach, to wydawało się być względnie spokojnie.
Do czasu. Nagle na podłodze pojawił się czerwony portal. Nie zdążyłam jednak jakkolwiek zareagować. Straciłam grunt pod stopami i znalazłam się po drugiej stronie.

Chapter Text

Upadek z wysokości odbił się na moim organizmie przeszywającym bólem, rozchodzącym się po kościach. Wszystko działo się dla mnie zbyt szybko. Najpewniej po części dokładało się do tego również moje wyczerpanie, które mimo wszystko nieustannie dawało o sobie znać.
— Cholera — wysyczałam ledwo słyszalnie, usiłując podnieść się na rękach. W tym momencie przeklinałam moje ciało i to, jaka byłam słaba. Potrzebowałam co najmniej kilku dni na regenerację po tak ciężkim treningu. Gdybym miała walczyć, to prawdopodobnie nie wstałabym po jednym celnym ciosie otrzymanym od przeciwnika.
No właśnie. Przeciwnik. Alarm w siedzibie Avengers. Wszystko dudniło mi w głowie mówiąc, że powinnam mimo wszystko tam wrócić. Wiedziałam, że jest szansa na to, że osoba do nas zmierzająca nie jest wrogiem, ale zakładałam, że jest to jednak mało prawdopodobne. W końcu kto nie pokusiłby się zaatakować obrońców Ziemi w okrojonym składzie i dajmy na to zawładnąć niebieską planetą? Chyba nikt.
Już miałam zmusić się do wstania i zrobienia portalu prowadzącego do budynku Avengers, jednak uderzyła mnie pewna niepokojąca rzecz. Dostałam się tutaj właśnie przez portal, ale przecież nie ja byłam jego autorką. Kto mnie tutaj przeniósł i dlaczego? Czy miało to na celu odciągnąć mnie od pola zbliżającej się potyczki? Na pewno nikt nie miał zamiaru ze mną walczyć, bo w miejscu, w którym się znalazłam byłam zupełnie sama.
Czyżby przeciwnik znał się na magii i naprawdę był na tyle zdolny, żeby pojawić się szybko i niezauważalnie wykonując portal? W końcu nie czułam niczyjej obecności ani nie widziałam żadnej postaci, chociaż czujnie obserwowałam korytarz. I czemu akurat ja? Przecież nie stanowiłam zagrożenia większego, niż ktokolwiek stacjonujący w siedzibie. Ba, mogłabym się pokusić o stwierdzenie, że byłam żółtodziobem w dziedzinie, za jaką można uznać ratowanie świata. W końcu jeszcze będąc w Kamar-Taj tylko szlifowałam swoje umiejętności, a nigdy tak naprawdę nie brałam udziału w jakiejkolwiek akcji. Oczywiście nie wliczając w to wielkiej porażki podczas tej w Londynie, ponieważ teoretycznie byłam tam tylko zbędnym obserwatorem, który dołączył zupełnie przez przypadek, zresztą z miernym skutkiem.
Coś mi się tutaj ewidentnie nie zgadzało. Myśli wirowały jak szalone, szukając odpowiedzi na wszystkie pytania. Zdawało mi się, że sekundy trwają całą wieczność, chociaż wiedziałam, że to tylko złudzenie wywołane pędem rozmyślań przelatujących przez mój skołowany umysł.
Wzdrygnęłam się, kiedy przypomniałam sobie słowa taty o tym, że tajników sztuk mistycznych można nauczyć się tylko w Kamar-Taj. Czy to znaczy, że jeden z adeptów zrobił mi jakiś durny kawał? Dlaczego akurat teraz? Przez chwilę ta myśl zagotowała mi krew w żyłach. Jakim trzeba być idiotą, żeby dokonać tak nonsensownego czynu w tak istotnym momencie?
Moje nerwy jednak ucichły, kiedy dotarło do mnie, że w całej historii ludzkości istnieli magowie, którzy zdradzili nauki Przedwiecznej i zeszli na ścieżkę zła.
Może właśnie dlatego portal był taki nietypowy? Prawdę powiedziawszy nigdy nie widziałam, ani nawet nie wiedziałam, że można stworzyć czerwony portal. Ta zagadka i wszystkie pytania sprawiły, że skłaniałam się ku temu, żeby po akcji w siedzibie Avengers udać się do Kamar-Taj i pomęczyć Wonga o wszystkie księgi traktujące o portalach. Może sam obrońca Hong-Kongu będzie znał odpowiedzi na wszystkie moje zagwozdki? Taką miałam nadzieję.
W końcu poczułam, że ból powoli słabnie, więc dźwignęłam się na nogi. Dwa wdechy później uniosłam rękę z pierścieniem ku górze, a drugą zaczęłam zataczać krąg. Złote iskry poczęły stopniowo się pojawiać, jednak nagle zupełnie zanikły. Przerwałam tworzenie portalu w momencie, kiedy dotarło do mnie, że miejsce, w którym się znalazłam, wygląda mi dziwnie znajomo.
Na początku uznałam, że to nonsens, więc postanowiłam rozwiać moje wątpliwości szybkim sprawdzeniem, tak dla pewności, żeby ta myśl nie zaprzątała mi głowy podczas ewentualnej walki.
Wydawało mi się, że to mój stary pokój w Nowym Jorku. Niby wszystkie meble i rzeczy w środku nie były ani trochę podobne do tych, które wybrałyśmy kiedyś z mamą, ale układ ścian, okien i drzwi był wręcz identyczny.
Aby się upewnić, że to tylko umysł płata mi figle, postanowiłam wyjść na korytarz. Niepewnie uchyliłam drzwi biorąc pod uwagę to, że mogę być właśnie w mieszkaniu obcych ludzi, którzy pewnie wezmą mnie za intruza.
Ale rzeczywistość zdawała się igrać z moim instynktem poznawczym. Korytarz wydawał się być taki, jakim go zapamiętałam. Nawet krótkowłosy, miękki dywan słał podłogę jakby czekając, aż ktoś o bosych stopach opuści łazienkę.
Zdumienie ogarnęło mnie do tego stopnia, że na chwilę przestałam oddychać.
~Nie, to niemożliwe~ powtarzałam sobie w myślach. Pokręciłam głową. To nie mogła być prawda. Musiałam się upewnić. Przebiegłam cały dom, mając już zupełnie gdzieś to, że może jednak się mylę, a ten dom należy do obcych osób. Zajrzałam do każdego pomieszczenia, w każdy kąt, który znałam jak własną kieszeń. Wszystko było po staremu. Nie dało się zaprzeczyć. To ewidentnie był dom, w którym mieszkałam niegdyś z moją mamą. Z tym wyjątkiem, że wyparowały wszystkie rzeczy, świadczące o mojej obecności.
Nie mogłam w to uwierzyć. Czy mama naprawdę pozbyła się mnie ze swojego życia zupełnie tak, jak kiedyś taty? Jeśli tak, to czemu nadal zachowywała się tak, jakby jej zależało? W końcu od kilku tygodni, namawiała mnie na spędzenie w domu choćby jednego weekendu. Czułam, że miała nadzieję na to, że w końcu zupełnie się pogodzimy i wrócę do niej na stałe. Myliłam się? Na to właśnie wskazywały wszystkie rzeczy mamy poukładane tak, jakbym w ogóle nie istniała, czy choćby zupełnie przemeblowany pokój. Swoją drogą zastanawiało mnie to, gdzie wyniosła resztę moich ubrań i innych pozostawionych tutaj uprzednio gratów. Wyniosła na strych czy może bezceremonialnie wyrzuciła lub sprzedała? Nie miałam zielonego pojęcia, jednak czułam, że muszę z nią o tym porozmawiać. Nie mogłam dopuścić do siebie myśli, że byłaby zdolna do wymazania mnie ze swojego życia.
Mimo wszystko moją pierwszą reakcją na nagłe emocje był ogromny smutek. Usiadłam na podłodze w przedpokoju z bezradności i częściowo również zmęczenia, które potęgowało uczucie zagubienia w zaistniałej sytuacji. Wszystko przytłaczało mnie tak mocno, że z oczu pociekły mi łzy. Płakałam tak chwilę, dając upust emocjom, jednak z tyłu głowy wiedziałam, że muszę coś z tym fantem zrobić. Bezradne siedzenie w tym miejscu nic nie rozwiąże, a tym bardziej nie sprawi, że wszystko magicznie wróci do normy. Musiałam w końcu wziąć pod uwagę to, że ja sama również nie byłam bez winy, jeśli ta cała sytuacja jest taka, na jaką wygląda. Może mama pozbyła się moich rzeczy, bo nie potrafiła znieść tego, że już mnie tutaj nie ma? Może ona przeżywała naszą długą rozłąkę o wiele bardziej niż ja? W końcu wcześniej nigdy nie opuszczałam domu na więcej niż dwa tygodnie podczas kolonii wakacyjnych czy ferii zimowych. Musiało być dla niej szokiem to, że zdecydowałam się zamieszkać z ojcem, którego praktycznie wcale nie znałam, i to aż na dobre kilka lat, a nie zapowiadało się na jakąkolwiek zmianę i powrót z podkulonym ogonem. Sama dziwiłam się, że mój chwilowy bunt skończył się przeprowadzką do biologicznego taty, jednak uznałam, że tak miało być, jeśli on się zgodził, a mama bardzo nie protestowała. Podejrzewałam, że pozwoliła na to tylko ze względu na naszą kłótnię, po której obie musiałyśmy ochłonąć, no i zapewne była przekonana, że wrócę do niej po kilku dniach, kiedy będę gotowa na poważną rozmowę. Jednak nie byłam w stanie wybaczyć jej ukrytego związku, kłamstw i zupełnej ignorancji mojej osoby, jakbym nie zasługiwała na poznanie prawdy. W końcu gdyby ze mną wcześniej na spokojnie porozmawiała, to wszystko mogłoby się potoczyć inaczej… Chociaż to tylko przypuszczenia teraźniejszej mnie. Wtedy mogłam być zupełnie innego zdania. Teraz powód kłótni wydał mi się błahostką, którą dałoby się załatwić w bardziej cywilizowany sposób, jednak tamtego dnia byłam niesamowicie zdenerwowana i zawiedziona. Nic nie mogło mnie powstrzymać przed pochopnymi decyzjami. Ale potrzebowałam tego. Musiałam uciec od mojego dotychczasowego życia, które wydawało mi się jedną wielką iluzją normalności. Nie dało się ukryć, że było przepełnione tajemnicami, które miała przede mną mama. Mimo wszystko cieszę się, że nie ukryła listów od taty, choć mogła to zrobić bez zawahania. Jestem jej za to wdzięczna, bo możliwe, że to właśnie dzięki listom tak bardzo czułam obecność ojca i miałam nadzieję na to, że kiedyś go poznam.
Wszystkie te myśli przebiegały przez moją głowę spokojnym truchtem i powoli koiły pierwsze wrażenia po znalezieniu się w tym miejscu. Racjonalność dawniej nie była moją mocną stroną, ale zgrywanie bohaterki nauczyło mnie, że nagłe emocje nie są dobrym doradcą przy podejmowaniu ważnych decyzji. Dlatego wolałam ochłonąć, a dopiero potem działać.
Po chwili zastanowienia postanowiłam nie wracać od razu do siedziby Avengers. W końcu nie było nawet pewne, czy rzeczywiście obiekt zmierzający w stronę budynku był wrogiem, a nie sprzymierzeńcem. Nawet gdyby drużyna była w niebezpieczeństwie, to z pewnością dałaby sobie radę beze mnie. W końcu nie próżnowali, regenerując siły i trenując na potęgę w ciągu ostatniego roku. Tym bardziej tylko bym im się pałętała pod nogami. Nigdy nie walczyliśmy ramię w ramię, a na dodatek dzisiaj byłam w bardzo słabym stanie. Na dodatek aktualna sprawa zaprzątała moje myśli, domagając się rozwiązania. Co się właściwie stało? Czemu mama zrobiła tak sprzeczną rzecz z tym, co mi mówiła i pisała? Kto i dlaczego sprawił, że się właściwie tutaj pojawiłam? Te pytania zwyczajnie nie mogły czekać.
~Wybacz mi, Shuri~ powiedziałam w myślach, zdając sobie sprawę z tego, że zostawiam przyjaciółkę samą w tak niejasnej sytuacji. Jednak powtarzałam sobie, że przecież da sobie radę. W końcu zna pozostałych stacjonujących w bazie o wiele lepiej ode mnie, a przynajmniej o wiele dłużej. Nie jestem jej jedyną znajomą, tylko jedną z wielu. W sumie nie znałam zbytnio jej relacji z innymi. No, może oprócz tego, że podobnie do mnie ma dystans do Kapitana. Czy rzeczywiście nasza wspólna relacja jest taka, za jaką ją uważam? Może tak naprawdę za dużo sobie wyobrażam, a ona traktuje mnie tak, jak potraktowałaby każdą poznaną osobę? Może nawet jest dla mnie miła z litości, ze względu na moją historię? Odgoniłam od siebie te myśli, nie chcąc zadręczać się teraz dodatkowymi spekulacjami. Jak tylko wrócę, to na pewno szczerze z nią o tym porozmawiam, żeby sytuacja między nami była jak najbardziej jasna. Teraz mimo wszystko z całego serca życzyłam jej powodzenia w ewentualnej walce i zachowania zimnej krwi.
Łzy zdążyły zaschnąć na piekących policzkach, jednak mimo wszystko przetarłam je, chcąc usunąć ślady rozczulenia i pozbyć się wewnętrznego uczucia rozbicia. Chciałam być silna. Musiałam być silna. W końcu nic takiego się nie stało. Wszystko na pewno zaraz się wyjaśni.

Chapter Text

Otworzyłam portal i po chwili znalazłam się w szpitalu, w którym pracowała moja mama. Był środek dnia, więc przy odrobinie szczęścia miałam nadzieję zastać ją na krótkiej przerwie na kawę. Szłam korytarzem, a ludzie zerkali na mnie krzywo, zapewne dziwiąc się moim ubiorem. Nie miałam zamiaru zwracać na to zbytniej uwagi. Przynajmniej pracownicy szpitala byli na tyle zabiegani, że ignorowali moją osobę, co całkowicie mi pasowało. Nowojorska anonimowość wśród tłumu. Na tyle imprez i zjazdów organizowanych w tym mieście niektórzy ludzie już przywykli nawet do wymyślnych strojów. Ale najwidoczniej nie w szpitalu i nie przez ludzi z zewnątrz. Tutaj uznawani byli tylko klauni, iluzjoniści i postacie z bajek.
Od razu skierowałam się w stronę kantorka, który był niejako małą ostoją wśród tej całej bieganiny. Pielęgniarki i lekarze wpadali tam, żeby trochę odsapnąć i zebrać myśli. Miałam nadzieję, że spotkam tam kogokolwiek, kogo mogę kojarzyć. W przeciwnym wypadku będę musiała po omacku szukać mamy po salach, bądź pytać o nią lekarzy. Mimo wszystko nie chciałam robić zbędnego zamieszania, dlatego rozważałam też opcję powrotu do rodzinnego domu i poczekania na nią, aż wróci. Jednak czułam, że czekanie byłoby dla mnie wręcz destrukcyjne, dlatego w duchu błagałam o to, żeby miała dla mnie chwilę na rozmowę.
Poczułam częściową ulgę, kiedy w drzwiach natknęłam się na ciemnoskórą koleżankę mamy, która od samego początku, kiedy mnie poznała, kazała mi na siebie mówić ‘ciociu Betty’. Tak naprawdę miała na imię Bethany i pracowała z moją rodzicielką już od wielu lat. Chociaż była od niej o wiele starsza, to jednak dogadywały się niesamowicie dobrze. Według mnie ich relacja trochę przypominała tę matki i córki.
— Przepraszam, nie widziała pani mojej mamy? — zapytałam prosto z mostu. Wiedziałam, że jeśli zacznę z nią zwyczajną rozmowę, to zostanę tu na dłużej. Betty miała zawsze dużo do powiedzenia, co ogólnie było pozytywne, ale w tym momencie nie ułatwiłoby sprawy. Na szczęście nie raz zdarzało się, że wpadałam bez zapowiedzi z różnych powodów: to zapominałam kluczy, to potrzebowałam pieniędzy na kino, dlatego wiedziałam co powiedzieć, żeby pokazać, że zależy mi na czasie.
Ciemnowłosa spojrzała na mnie zdumiona, a jej wyraz twarzy był dość nieprzystępny i bardzo oceniający. Uznałam, że albo jest przemęczona, albo zwyczajnie mnie nie poznała. W końcu nie było mnie tutaj już ponad cztery lata. Mimo wszystko jakoś się pewnie przez ten czas zmieniłam.
— A jak się nazywa twoja mama? — spytała rzeczowo. Nie poznała mnie. Nie miałam zamiaru zawracać sobie tym głowy. Postanowiłam, że kiedy już naprawię relacje z mamą, to poproszę ją o to, żeby zaprosiła przyszywaną ciocię na herbatę. Wtedy będzie czas na pogaduchy.
Przez chwilę poczułam się nieswojo mimo wszystko. Dziwnie się rozmawiało oficjalnie z osobą, z którą niegdyś było się na ‘ciociu’.
— Christine Palmer — po tych słowach rozszerzyła tylko oczy z niedowierzaniem tak, że zaczęłam się zastanawiać, czy może mama jednak nie wzięła sobie urlopu, a ja jestem zupełnie niedoinformowana. Czułam się z tym źle, że jako jej córka zupełnie nie wiem, co się z nią teraz dzieje. Wiedziałam, że muszę to naprawić.
— Jest pani pewna? — zapytała, jakby nie do końca wierzyła w to, co mówię. Jej ton głosu był pełen wątpliwości. Czułam się, jak w jakimś podchwytliwym teleturnieju, kiedy prowadzący pyta o ostateczność odpowiedzi. Byłam częściowo zmieszana, ale nie odpuszczałam.
— Tak. Jest dzisiaj w pracy? — dopytałam, próbując trafić w źródło niepewności mojej rozmówczyni. Niestety jej wyraz twarzy zupełnie nie uległ zmianie. Nadal wyglądała na podejrzliwą, jakbym co najmniej kłamała. Czy pani Bethany choruje na sklerozę? W końcu jest już starszą osobą. Postanowiłam zapytać o to mamę później na osobności. Chciałam się już z nią zobaczyć i poczuć się w końcu tak, jak na stałym gruncie, a nie w dziwnej krainie snów, gdzie wszystko wywraca się do góry nogami i zupełnie nie idzie po mojej myśli. Najpierw portal prowadzący do pokoju, potem dom bez moich rzeczy, a teraz ciocia Betty zapomniała o moim istnieniu. Pragnęłam chwili normalności, czegoś, czego mogłabym się chwycić, co z pewnością trochę uspokoiłoby mnie wewnętrznie. Mogłabym nawet słuchać teraz wykładu mamy na temat niebezpieczeństw związanych z byciem ‘magiem’, co niechybnie czekało mnie w niedalekiej przyszłości. Wszystko, byleby nie ta obcość, która dziwnie mnie przytłaczała. A przecież to wszystko z pewnością wyolbrzymiałam. W końcu miałam do tego tendencję.
— Tak, zaraz ją zawołam… — powiedziała, nadal mając na twarzy wymalowaną niepewność i podejrzliwość względem mojej osoby. Zaraz potem odwróciła się na pięcie i weszła w głąb kantorka.
Przez uchylone drzwi dostrzegłam mamę. Moje serce zabiło szybciej na samą myśl o tym, że zaraz z nią porozmawiam na żywo. W końcu nie widziałyśmy się od prawie trzech lat, a to naprawdę szmat czasu. Dopadł mnie lekki stres, bo chociaż nasza więź była nierozerwalna, to jednak znacznie osłabła przez te wszystkie lata, chociażby w porównaniu do lat, kiedy na przykład oglądałyśmy razem uwielbiane przez mamę komedie romantyczne. Teraz czułam, że spotkanie po tak długim czasie będzie jednocześnie czymś w stylu ponownego oswajania się z drugą osobą, jakby nie znało się zbyt dobrze tej części życia, którą przeszła bez naszego pełnego udziału. Byłam bardzo ciekawa, co o tym myśli sama mama. Czy też będzie niepewna podczas rozmowy? A może wróci do nieprzyjemnego tonu sprzed mojej ucieczki? W końcu pustka w domu świadczyła o tym, że nadal jest na mnie wściekła, a przynajmniej chce częściowo zapomnieć o mojej obecności. Jednak nadzieję dawały mi SMSy i ostatnie rozmowy telefoniczne, z których wynikało coś, co mogłabym w tym momencie nazwać ‘ostatnią deską ratunku’ dla naszej relacji matka-córka.
Bardzo niecierpliwiłam się stojąc tak na korytarzu i czekając na jej przyjście. Wydawało mi się, że minuty ciągną się w nieskończoność. Cały czas bacznie obserwowałam wnętrze kantorka na tyle, na ile pozwalały mi częściowo otwarte drzwi. Widziałam, jak ciotka Betty mówi jej coś na ucho, po czym zerka ukradkiem w moją stronę. Chociaż nie słyszałam zupełnie ich rozmowy w tym głośnym rytmie organizmu szpitala mojej uwadze nie umknęły dziwne spojrzenia obu z nich, które mimo wszystko nie wróżyły nic dobrego. Gdyby mama cieszyła się na wieść o moim przyjściu z pewnością by nie zwlekała i z uśmiechem poszłaby mnie przywitać. Teraz jednak widziałam na jej twarzy cień tego, co malowało się u ciotki Betty - zdumienia i niepewności. Ciągle nie rozumiałam, dlaczego wszystko nagle zaczęło stawać się mi zupełnie obce, choć z drugiej strony tak cholernie znane. Na dodatek znowu miałam to dziwne poczucie, że osoby na które patrzę są trochę młodsze lub jakby zupełnie się nie postarzały od naszego ostatniego spotkania. To tym bardziej budziło we mnie niepokój, że tym razem to nie była tylko wizja.
W końcu mama podeszła do mnie pewnym krokiem i choć jej wzrok wydawał się nieznacznie lawirować między mną a ścianą za moimi plecami, to w końcu uśmiechnęła się do mnie niepewnie i podjęła rozmowę. Bałam się tego, co miałam zaraz od niej usłyszeć, ale tak pragnęłam jakichkolwiek słów, które odgoniłyby dziwne poczucie niepewności, które nie wiedzieć czemu nie opuszczało mnie od incydentu z czerwonym portalem. Zaczęłam się zastanawiać, czy to możliwe, żebym…
— Witaj, jak mogę ci pomóc? — zapytała całkiem oficjalnie. Nie mogę powiedzieć, że nie uderzyły mnie jej słowa, bo chociaż nie spodziewałam się żadnego ekstremalnie miłego powitania, to jednak z pewnością nie zwykłej formułki sprzedawanej jakiejkolwiek przypadkowo spotkanej, obcej osobie.
— Hej! Umm… Możemy porozmawiać? — mówiłam, zacinając się co kilka słów, starając się nie wybuchnąć płaczem. Naprawdę jej teraz potrzebowałam. Nawet kilku zwyczajnych zdań, choćby o tym, że za mną tęskni i żałuje, że nie chcę przyjechać do niej na weekend. Wystarczyłoby cokolwiek, co sprawiałoby wrażenie normalności.
— Tak, oczywiście. O co chodzi? — pytała nadal trzymając mnie na dystans. Czułam się tak, jakbym rozmawiała z zupełnie obcą mi osobą, która nawet nie wie, jak się nazywam i czemu zabieram jej cenny czas.
W tym momencie zastanawiałam się nad tym, jak ubrać w słowa to, co zaszło. W końcu nie opowiadałam mamie o praktycznie niczym, co się u mnie działo na przestrzeni ostatnich lat. Jedynym momentem, kiedy się rozpisałam o moim nowym życiu u boku taty był ten, w którym pojawiłam się w domu podczas kontrolowanego sprawdzania moich umiejętności. Co prawda w liście nie wspominałam o tym, że ukradkiem nauczyłam się sztuk mistycznych, ani że tak naprawdę nie mieszkam w Nowym Yorku, a w Katmandu, ale przynajmniej dałam znać, że u mnie wszystko w porządku, zarówno w szkole jak i w nowym domu. Mimo wszystko w świetle tych nikłych informacji nie mogłam teraz tak po prostu wypalić o dziwnym portalu i alarmie w siedzibie Avengers, ponieważ mama nawet nie zadawała sobie z niczego sprawy. Jednak coś musiałam w końcu powiedzieć. Jeśli miałam zamiar zupełnie odnowić naszą więź, to wypadałoby być z nią zupełnie szczerym. Postanowiłam przekazywać jej informacje dawkami, pomalutku, tym bardziej, że trzech lat nie da się zmieścić w jednej góra kilkuminutowej rozmowie na korytarzu szpitala. Zresztą mój strój zapewne zdradzał już wystarczająco dużo, więc wiedziałam, od czego powinnam zacząć.
— Mamo, ja… Przyznaję, zostałam adeptem sztuk mistycznych. Wiem, że złamałam Twój zakaz, ale wcale tego nie żałuję. To znaczy… Nie chciałam zrobić czegoś wbrew Tobie, bo wiem, że chcesz dla mnie jak najlepiej, ale po prostu cieszę się, że zdecydowałam się nauczyć tego wszystkiego, o czym opowiadał mi tata. I proszę, nie złość się na niego. To była moja decyzja i w sumie na początku uczyłam się podstaw bez jego wiedzy. Szczerze powiedziawszy kiedy się dowiedział, to nie był szczególnie zadowolony i byłam przekonana, że odeśle mnie z powrotem do domu. Ale on mnie zrozumiał i czuwał nade mną w każdym momencie. Można powiedzieć, że traktował mnie tak protekcjonalnie jak jajko i… — zatrzymałam się rozumiejąc, jak bardzo się rozgaduję, a jak mało czasu prawdopodobnie nam zostało, jeśli brać po uwagę krótkie przerwy zawodowe mamy. Postanowiłam przejść do sedna. — Ale o tym opowiem Ci innym razem, jeśli tylko będziesz chciała. Jednak teraz przychodzę w zupełnie innej sprawie…
Westchnęłam i przerwałam na moment, a ona patrzyła na mnie cały czas marszcząc brwi, co mogło oznaczać ‘O czym Ty do mnie mówisz?’ równie dobrze jak ‘Nie do końca rozumiem, ale kontynuuj’, tak więc zebrałam się w sobie i mówiłam dalej.
— Chodzi o to, że byłam w Twoim domu. Ja naprawdę rozumiem, że nasze relacje są aktualnie cholernie skomplikowane i trudne, ale nie spodziewałam się, że będziesz chciała się mnie pozbyć ze swojego życia. No i wszystko to, o czym ze mną rozmawiałaś telefonicznie… Miałam wrażenie, że za mną tęsknisz. Nawet nie wiesz, jakie mam wyrzuty sumienia o to, co zaszło między nami… Zostawiłam Cię samą w sumie bez słowa, zupełnie ignorując fakt, że co by się nie stało to i tak jesteś moją matką, która mnie kocha… Wybaczysz mi to kiedyś…? — spytałam, kończąc tę trudną emocjonalnie wypowiedź. I tak czułam, że moje słowa zbite w ciasne ramy czasowe są niewystarczające, żeby opisać to, co chcę przekazać. Ale na ten moment to musiało wystarczyć. W końcu już wcześniej zaznaczyłam to, że opowiem jej o całym moim nowym dotychczasowym skrawku życia nawet ze szczegółami, jeśli tylko będzie chciała. Jednak teraz wszystko zależało od tego, czy w ogóle zechce mi wybaczyć. Czekałam w napięciu, a oczy powoli zachodziły łzami. Byłam gotowa na najgorsze.
Wyrwała się z chwilowego zawieszenia dopiero w momencie, kiedy zorientowała się, że zadałam pytanie i to z pewnością nie retoryczne.
— Pewnie. Oczywiście. Czemu miałabym się gniewać? — odpowiedziała energicznie, bez cienia autentycznych emocji, jakby naprawdę zupełnie nie ruszyło jej to, co właśnie powiedziałam. Mimo wszystko wizja pogodzenia się z mamą po tylu latach była dla mnie tak kusząca, że całkowicie zasłoniła to, co zdawało się podążać za mną od momentu, kiedy pojawiłam się w starym domu. Zwyczajnie chciałam wierzyć w to, że wszystko jakoś się ułoży i wbrew pozorom zmiana na lepsze przebiega łatwo i bezboleśnie, bez zbędnych krzyków i wzajemnego obarczania się winą.
— Naprawdę? — spytałam z nieukrywaną ulgą, jakby potrzebując jeszcze tylko jednego potwierdzenia z jej strony i ewentualnie momentu, w którym rzucimy się sobie w ramiona i znowu będzie między nami tak, jak być powinno.
— Tak, naprawdę. W końcu nie mam za co się na Ciebie gniewać. A najbardziej będę zadowolona, jeśli zrobisz coś dla mnie, ok? — mówiła, a ja już nie mogłam doczekać się tego, do czego dąży. W końcu jej miły, łagodny głos mógł zapowiadać tylko to, że naprawdę już będzie dobrze. Byłam pewna, że ten incydent z pokojem widocznie wcale nie był taki straszny, jak mi się wydawało. Zwyczajnie mam paranoję po nagłym zniknięciu ojca, dlatego jestem niesamowicie nadwrażliwa. No i na dodatek wszystkie uczucia niechybnie potęgowało nadal nieopuszczające mnie niedospanie i zmęczenie.
Pokiwałam głową wyrażając zgodę, bo w mojej świadomości kłębiło się teraz tak wiele skrajnych emocji, że trudno było mi je wszystkie całkiem opanować. Po głębokiej rozpaczy i panicznym strachu przyszła kolej na wielką radość i nadzieję. Miałam ochotę płakać ze szczęścia i zwyczajnie utonąć w jej ramionach powtarzając, jak bardzo ją kocham i jak żałuję tego niedopuszczalnego zaniedbania. Jednak stało się coś, co znowu zachwiało wszystkim, co uważałam za realne i prawdziwe.
— Dobrze, w takim razie poznaj panią Turigs. Nie masz się czego bać. Chce tylko z Tobą porozmawiać i zadać Ci kilka pytań.
Przez to, że całą uwagę skupiałam na mamie nawet nie zauważyłam, kiedy podeszła do nas szczupła kobieta, w której poznałam szpitalną psycholog. Stała teraz obok nas i przypatrywała mi się uważnie, jednocześnie uśmiechając się niewinnie, jakby starała się zatuszować to, że mnie analizuje. Widziałam, jak z zaciekawieniem przygląda się moim ciuchom, a szczególnie Pętom Atakamy, które chociaż imitowały rękawice, to mimo wszystko wyglądały dość niestandardowo i wymyślnie, w porównaniu do zwykłych ocieplaczy dłoni.
Słowa mamy były dla mnie jak cios w twarz od rzeczywistości. Byłam tak oszołomiona i zdumiona tym, co właśnie powiedziała, że nawet nie stawiałam oporów, kiedy pani Turigs prowadziła mnie za rękę do swojego gabinetu, a mama za chwilę zniknęła w tłumie ludzi. Patrzyłam za nią do tego momentu, jakby nie mogąc uwierzyć w to, co zaszło. Czemu to powiedziała? Czemu nikt mnie nie poznaje? Czy mama byłaby zdolna do tego, żeby zwerbować kilku swoich współpracowników i dać mi nauczkę, której nigdy nie zapomnę, żebym poczuła się tak, jak ona, kiedy ją najzwyczajniej w świecie zignorowałam? W pierwszym odruchu próbowałam sobie wmówić, że tak właśnie jest i starałam się wyprzeć z głowy myśl o tym, że to, co przez cały czas wydawało się niemożliwe, może okazać się prawdą.
— Proszę usiąść — powiedziała kobieta wskazując fotel, stojący naprzeciwko jej biurka. Z początku się zawahałam, myśląc o ucieczce, jednak uznałam, że jeśli chcę wykluczyć wersję z totalną konspiracją, to muszę od kogoś wyciągnąć te informacje. Biorąc to pod uwagę ruszyłam w stronę miękkiego siedzenia. Zmęczenie nadal mocno dawało mi się we znaki, gdyż nawet nie mogłam się oprzeć uldze, jaką poczułam układając się wygodnie i starając się rozluźnić. Przez moją głowę przeleciała nawet niechlubna myśl o tym, żeby zwyczajnie się poddać i tutaj zostać, starając się zregenerować siły. W końcu przez otępiałość ciała nawet mój umysł nie potrafił oceniać sytuacji zupełnie racjonalnie. Dawałam się ponieść emocjom, a to z pewnością nie było nic dobrego, tym bardziej biorąc pod uwagę to, co właśnie działo się dookoła. Wszystko było dla mnie całkowitym absurdem i miałam cichą nadzieję, że zaraz albo pani Turigs chlapnie farbę o planie mamy i zacznie pouczanie na temat ignorancji, albo zwyczajnie się obudzę w moim łóżku w siedzibie Avengers i okaże się, że to wszystko było tylko jakimś cholernie dziwnym snem.
Starałam się odgonić od siebie zmęczenie, dlatego przeciągnęłam się, a ziewnięcie wyszło zupełnie niekontrolowanie. Organizm cały czas dawał mi jasne sygnały o tym, jak bardzo potrzebuje solidnego odpoczynku. Pozwoliłam sobie na chwilowe odprężenie, a myśli zwolniły tępa skupiając się jedynie na tym, żeby nie usnąć, zanim dojdzie do poważnej rozmowy z panią Turigs.
— Więc… Jak już wiesz ja jestem Rebeca Turigs, a jak Ty się nazywasz? — usłyszałam jedną ze standardowych formułek psychologów wypowiadaną na pierwszym spotkaniu. Już miałam przewrócić oczami, ale uznałam, że tym gestem tylko rozdrażnię moją rozmówczynię, a przecież nie o to mi chodziło. Chciałam poprowadzić tę rozmowę gładko i dość przewidywalnie, żeby pani Rebeca powiedziała to, co najpewniej ma zamiar powiedzieć, a jeśli teoria o zmowie jest prawdą, to powinna finalnie wszystko wyśpiewać, żeby dać mi nauczkę.
— Jestem Hope Str… Palmer — w ostatniej chwili powstrzymałam się przed wypowiedzeniem nazwiska taty, które odkąd z nim zamieszkałam było mi bliższe niż to urzędowe. Jednak wiedziałam, że pani Turigs nie puściła mojej pomyłki mimo uszu, bo patrzyła na mnie podejrzliwie, unosząc jedną brew. Cholera. Pewnie jak tylko skończymy rozmawiać pójdzie do mamy i powie jej o tym, że chciałam się przedstawić pod innym nazwiskiem. Takie nieporozumienia naprawdę nie były mi teraz potrzebne.
— Palmer? — dopytała, co zbiło mnie z tropu. Nie rozumiałam sensu powielania tego pytania. Czy ja mówiłam niewyraźnie? I po co dalej prowadzić tę całą szopkę? Bardzo się niecierpliwiłam, bo im więcej czasu mijało, tym bardziej niepokoiłam się sytuacją z alarmem w siedzibie Avengers. Kto pojawił się na miejscu i jeśli był to wróg to czy dali sobie z nim radę? Jak zareagowała Shuri na moje nagłe zniknięcie? Naprawdę nie miałam siły ani ochoty na psychologiczne gierki i chciałam jak najszybciej wrócić i sprawdzić jak potoczyła się cała sytuacja i czy mogę jednak jeszcze na coś się przydać.
— Tak, Palmer, to właśnie przed chwilą powiedziałam — odparłam lekko zirytowana.
~Do sedna~ powiedziałam w myślach, mając nadzieję, że kobieta naprawdę zaraz wszystko wyjaśni, a ja będę mogła w końcu wracać do bazy. Akcja z mamą może i była zupełnie pokręcona i miałyśmy sobie naprawdę dużo do wyjaśnienia, jednak nie było na to czasu, jeśli mama wróciła do pracy po przerwie na posiłek. Zresztą trochę mnie uspokoiła samym stwierdzeniem, że wcale się na mnie nie gniewa, co mimo wszystko nie usprawiedliwia tego, że wysłała mnie na podejrzaną pogadankę z panią Turigs. Jednak w tym momencie naprawdę nie miałam siły na robienie jej awantury, która mogłaby się znowu skończyć długim milczeniem, a tego absolutnie nie chciałam.
— Czyli sądzisz, że Christine Palmer jest twoją rodziną?
— Oczywiście, że tak! Proszę sobie ze mnie nie robić żartów, przecież pani wie, że jestem jej córką! — powiedziałam oburzona. Moja początkowa cierpliwość i chęć prowadzenia swobodnej pogadanki zniknęły jak kamfora, ustępując miejsca rozdrażnieniu. Nie miałam siły ciągnąć dłużej tej farsy. Musiałam zakończyć ją jak najszybciej.
— Spokojnie, w żadnym wypadku sobie z ciebie nie żartuję. Sęk w tym, że doktor Palmer nie ma dzieci.
Zatkało mnie. Na początku miałam ochotę roześmiać się jej w twarz, ale kobieta wyglądała na śmiertelnie poważną. Po chwili pojawił się odruch wyparcia, a kiedy to nastąpiło postanowiłam powiedzieć jej wprost, że zdemaskowałam ich plan i żeby przestała przede mną udawać greka.
— Czemu pani mi to robi? To już naprawdę nie jest śmieszne. Mama kazała wam odegrać tę szopkę, prawda? Udawać, że mnie nie znacie i zrobić ze mnie wariatkę? Dobrze, rozgryzłam was, a teraz wystarczy. Dostałam nauczkę. Możemy przestać udawać?
Moje słowa jednak zupełnie nie poskutkowały tak, jak się tego spodziewałam. Kobieta patrzyła na mnie z pokerową miną, nie zdradzając żadnych emocji, a kiedy w końcu ponownie się odezwała, zaczęłam się poważnie zastanawiać nad tym, czy naprawdę przypadkiem nie oszalałam.
— Nikt tutaj nie udaje. Po prostu wydaje mi się, że jesteś w ciężkim szoku i próbujesz wymyślać sobie rzeczywistość, żeby przetrwać duchową traumę. To nic złego, proszę się nie martwić. Obiecuję, że Ci pomogę. Jeśli jesteś teraz w stanie powiedzieć prawdę, to jaka by ona nie była, na pewno sobie z nią poradzimy. Tylko proszę już nie zmyślać, bo odkryłam Twoje kłamstwo. Oczywiście możemy do tego wrócić później, a ja zaraz zaprowadzę Cię do pokoju, gdzie będziesz mogła trochę ochłonąć i odpocząć. Rozumiem, że musisz teraz przechodzić naprawdę trudny okres w życiu, dlatego nie chcę Cię męczyć. Ale z pewnością się dogadamy. Sprawiasz wrażenie naprawdę inteligentnej osoby, tylko trochę skołowanej. Jednak to nie szkodzi. Damy sobie radę — jej słowa brzmiały tak poważnie, że przez chwilę nawet byłam skłonna uwierzyć w jej wersję wydarzeń, jednak po chwili się ocknęłam. Przecież nie jestem wariatką. I tym bardziej pamiętam, kto jest moją rodzicielką.
W tym momencie coraz bardziej kołatały mi się w głowie słowa Shuri o równoległej rzeczywistości. Ale czy naprawdę mogło być to jakkolwiek uzasadnione? No może, że naprawdę oszalałam, a wszystko co do tej pory przeżyłam było tylko imaginacją mojego chorego umysłu. W końcu nie było opcji, że pani Turigs tak długo gra, jeśli na poważnie rozważa zaprowadzenie mnie na oddział dla chorych psychicznie. To oznaczałoby, że mama również nie próbowała dać mi nauczki. Ona zwyczajnie nie miała pojęcia, kim jestem.
Zrobiło mi się niedobrze na samą myśl o tym, że mogłam utknąć w innej rzeczywistości. W myślach błagałam, żeby to wszystko było tylko pieprzonym snem. Z nadzieją wpatrywałam się w panią Rebecę, która normalnie w takiej sytuacji pewnie wybuchłaby śmiechem, jeśli plan mamy byłby zupełnie realny. Jednak nic takiego nie zaszło, a ja zaczęłam odchodzić od zmysłów. Zasłoniłam dłonią usta i próbowałam na siłę się uspokoić. Moje oczy momentalnie się zaszkliły, a pani psycholog najpewniej triumfowała sądząc, że postawiła trafną diagnozę młodej wariatce.
— Przepraszam… Chyba muszę do toalety. Niedobrze mi — powiedziałam lekko drżącym głosem. Musiałam stąd uciec. Jeśli wszystko, co podejrzewałam było prawdą, to jedyną osobą, która może być w stanie mi pomóc, jest Wong.
Pani Turigs widocznie podejrzewała, że będę chciała się jej wymknąć, bo zaraz zaoferowała, że zaprowadzi mnie do najbliższej łazienki, żebym przypadkiem się nie zgubiła, chociaż tak naprawdę toaleta była zaledwie kilka kroków od jej gabinetu. Kiedy weszłam do kabiny, pani psycholog pilnowała drzwi. Nawet nie spodziewała się tego, że w tym momencie ściany nie były dla mnie żadną przeszkodą. Serce biło mi jak szalone od natłoku wrażeń. Wzięłam dwa wdechy, żeby choć trochę ukoić nerwy i zaraz wykonałam portal prowadzący do Kamar-Taj. W myślach nadal miałam złudną nadzieję na to, że znowu wyolbrzymiam, a realne jest tak naprawdę jedno z tych lżejszych rozwiązań.
Nie było jednak czasu na gdybanie. Musiałam zrozumieć to, co się dzieje. Mimo wszystkich jawnych sygnałów dawanych mi ze strony rzeczywistości, chwytałam się każdej z opcji, która dawała mi cichą nadzieję na udowodnienie sobie, że to wszystko jest tylko wymysłem mojej wybujałej wyobraźni i przemęczonego organizmu.
Chwilę później znalazłam się niedaleko głównych drzwi prowadzących do biblioteki. Ruszyłam w tamtą stronę zdecydowanym krokiem, jednak zanim zdążyłam pociągnąć za uchwyt usłyszałam za sobą mocny, męski głos, któremu towarzyszyły szybkie kroki co najmniej czterech osób.
— Hej! Odejdź od drzwi! — krzyknął hardo jeden z przybyłych adeptów. — Ręce do góry! Odwróć się! Powoli! Nie opuszczaj rąk! — komenderował, a ja posłusznie wykonywałam każde z poleceń. Zaskoczyli mnie, a ja nadal zastanawiałam się nad tym, w jak niejasnej sytuacji się znajduję. Jak mam się zachowywać? Zwyczajnie, bo jednak kojarzę ich z treningów czy udawać nieznajomą w razie, gdybym rzeczywiście znajdowała się w innej rzeczywistości? Tak czy inaczej z każdym momentem miałam coraz bardziej dość wszystkiego. Chciałam się obudzić. Chciałam usłyszeć to, że wszystkie dzisiejsze wydarzenia są tylko jednym wielkim żartem.
— Kim jesteś i czego tutaj szukasz?! — warknął w końcu, kiedy stałam już do nich przodem. Do tamtego momentu patrzyłam w ziemię, starając się na spokojnie podjąć jakąś sensowną decyzję, jednak ta uwaga dała mi wyraźnie znać, że czas na przemyślenia właśnie się skończył. Czas działać.
— Muszę się pilnie spotkać z waszym przełożonym — powiedziałam nader oficjalnie, zgrywając osobę, która wie, co robi. Starałam się ukryć roztrzęsienie i inne negatywne emocje tlące się w moim wnętrzu. W końcu może wcale nie pójdzie tak trudno, jak się tego spodziewałam. Może zaraz zwyczajnie poślą po Wonga i wszystko się wyjaśni.
Mężczyzna rozejrzał się, patrząc niepewnie w oczy swoich kompanów.
— Nie chrzań. Pewnie chciałaś okraść naszą bibliotekę korzystając z okazji. A co do spotkania z Najwyższym Magiem, to nie jest ono teraz możliwe — stwierdził wymijająco.
— Nie o niego mi chodzi. Gdzie jest Wong? Muszę z nim porozmawiać — nie odpuszczałam.
— Aha, czyli jednak wiesz o tym, co się stało z powiernikiem Oka Agamoto… Skąd masz te informacje, gadaj! — nadal mówił podniesionym głosem, wyraźnie wkurzony i poirytowany. Ja też nie miałam zamiaru silić się na uprzejmości. Ten dzień naprawdę osiągnął mój limit cierpliwości.
— Trudno, żebym nie zauważyła zniknięcia własnego ojca… — stwierdziłam ironicznie, uśmiechając się z goryczą i spuszczając zmęczony wzrok ku ziemi.
Mój rozmówca tylko parsknął, a reszta wpatrywała się w niego zupełnie zdumiona moimi słowami. Zastanawiałam się, czy od czasu wpadnięcia przez portal ktokolwiek uznał mnie za normalną.
— Ojca? Chyba kpisz — w tym momencie coś we mnie pękło, bo czułam, że ta konwersacja zmierza donikąd. Postanowiłam zakończyć ją czym prędzej i zrobić kolejny portal, tym razem do Hong Kongu. Jeśli Wong nie pojawił się na placu do tej pory, to najpewniej rzeczywiście go tutaj nie ma, więc nie było sensu marnować więcej cennego czasu.
— Tak, idioto, jestem jego córką. Co zabawniejsze pamiętam Wasze gęby z treningów i wiem, jakie są Wasze możliwości w walce. Możecie pieprzyć, że kłamię, ale w takim razie jak wytłumaczycie, że potrafię to? — spytałam z determinacją, robiąc magiczną tarczę. Trzymałam ją jedną ręką, gotowa na ewentualną potyczkę. W końcu nie miałam pojęcia, jak na to zareagują i czy mi w ogóle uwierzą.
— To niemożliwe… Ty… — zaczął przywódca grupki, jednak przerwał mu stanowczy głos, którego tak wyczekiwałam.

Chapter Text

— Stop! — krzyknął Wong stając między nami, aczkolwiek bliżej swoich adeptów.
— Wong, jak dobrze cię… — już miałam ogromną nadzieję, że w końcu będę mogła porozmawiać z kimś, kto mi uwierzy, jednak zaraz zostałam sprowadzona na ziemię.
— Jeśli zaraz nie opuścisz terenu Kamar-Taj, to za chwilę ktoś będzie zbierał Twoje truchło z chodnika na katmandzkim pchlim targu — zrzedła mi mina, kiedy usłyszałam te słowa. Skrzywiłam się, pokazując swoją dezaprobatę. Wiedziałam jednak, że nie mogę stąd odejść od tak. W końcu miałam dowiedzieć się czegokolwiek o czerwonym portalu, a tylko ktoś obyty w sztukach mistycznych mógłby znać odpowiedź na podobne pytanie.
— Odejdę stąd, ale najpierw powiesz mi, czym do cholery jest czerwony portal i jak można go wykonać.
Strażnik Hong Kongu zmarszczył tylko bardziej brwi, ale postanowił w końcu przemówić.
— Mistrzu, nie rób tego! — krzyknął ponownie jeden z adeptów, ten, który kłócił się ze mną już od samego początku.
Wong nawet nie uraczył go swoim spojrzeniem.
— Nigdy nie słyszałem o czerwonych portalach, a przynajmniej nie dostałem takiej wiedzy od Mistrzyni, ani nie natknąłem się na nią w żadnych dostępnych mi księgach. Ale wiem jedno. Według Mistyków czerwień jest symbolem przeszłości lub rzeczywistości — te słowa tylko przywróciły moje uczucie niepokoju. Moment, w którym byłam teraz nie mógł być przeszłością, bo wszyscy byli tylko kilka lat młodsi, a mimo tego ja nie istniałam, a tata zniknął ze względu na pstryknięcie Thanosa. W takim razie wszystko było jasne. Shuri miała zupełną rację w swoich niepewnych wnioskach.
Kiedy to do mnie dotarło, w końcu opuściłam rękę, a tarcza zniknęła, rozsypując się na setki wygasających iskierek. Gniew i determinacja nagle ustały, a powróciło nieprzyjemne uczucie bezradności i niemocy.
— To znaczy, że jestem z równoległej rzeczywistości — wymamrotałam sama do siebie, jednak na tyle głośno, że nie umknęło to uwadze adeptów i Wonga.
— Co? Ona chyba nie myśli, że nas na to nabierze! — powiedział podniesionym głosem wiecznie zbulwersowany mężczyzna, widocznie na siłę pragnący uwagi Azjaty.
— Ona nie kłamie. Widzisz materiał owinięty wokół jej dłoni? — mówił Wong, kierując nieznacznie głowę w moją stronę, dając im znak do tego, żeby zwrócili na to szczególną uwagę. — To Pęta Atakamy, jeden ze starożytnych artefaktów, jednak nie pochodzi on z naszej rzeczywistości. Tutejszy egzemplarz leży nadal z innymi nieużywanymi przedmiotami magicznymi. Jak chcecie, możecie to sprawdzić.
Na te słowa lider grupki adeptów zamilkł, chociaż widać było, że aż się w nim buzuje. Mimo wszystko respektował na tyle bibliotekarza, a zarazem tymczasowego opiekuna wszystkich Sanktuariów, że skinął stanowczo głową na jedną z dziewczyn, aby pobiegła sprawdzić, czy to, co mówi Wong, jest prawdą.
A ja nadal stałam, załamana całą zaistniałą sytuacją. Kto by pomyślał, że jeszcze dwie godziny temu siedziałam z Shuri w jej pokoju i rozmawiałyśmy, a jedynym moim problemem było ogromne znużenie po wyczerpującym treningu. Co prawda potem pojawił się alarm, jednak w tym momencie wydał mi się sto razy mniej budzący niepokój niż to, że teraz znalazłam się w równoległej rzeczywistości i nie mam pojęcia, jak wrócić do mojej. Swoją drogą jeśli według przyjaciółki to Kamienie Nieskończoności wywoływały moje wizje, to najpewniej tym razem przerzuciły mnie w przestrzeni, wykorzystując moje zdolności. To było dość nieeleganckie posunięcie, bo na nic takiego się nie zgadzałam. Tak czy siak byłoby cholernie miło, gdyby następny impuls mocy zabrał mnie do domu.
Na początku, kiedy tylko dziewczyna się oddaliła, miałam zamiar poczekać, aż wróci, a cała sytuacja się wyjaśni, jednak w końcu doszłam do wniosku, że marnuję tylko czas. W końcu co mi da to, że adepci mi uwierzą, jak zdążył to zrobić Wong? Przecież mnie nie znają i mimo wszystko nie pozwolą mi się zatrzymać w Kamar-Taj. Znam rygorystyczne zasady Mistyków i wiem, że jedną z nich jest właśnie ogromna ostrożność. Jeśli zdradzić nas może osoba bliska, to tym bardziej osoba nieznana. W końcu mogłabym być wrogiem, który stosuje sztuczki kamuflażu i wielkiego kłamstwa w poszewce prawdy. Jeśli się ją zna, to manipulacja jest tylko kwestią przemyślenia strategii.
Gorączkowo szukałam w głowie innego wyjścia z tej sytuacji. Sprawdzałam każdą możliwość, każdą ostatnią deskę ratunku. Ostatecznie zrozumiałam, że mam tylko jedno wyjście: spróbować stworzyć czerwony portal na własną rękę. Jeśli to nie wyjdzie, to muszę się udać do Shuri z tej rzeczywistości. Jeśli moja Shuri doszła do takich, a nie innych wniosków, zainteresowała się moją osobą i nie uznała magii za totalny absurd, to jest szansa, że jej tutejsza wersja będzie podobnie usposobiona.
~Cholera, ja zawsze muszę się w coś wpakować~ pomyślałam, intensywnie wbijając wzrok w ziemię i bezwiednie zaciskając pięści. Jednak z przypływem rozgoryczenia na własną osobę i moje cholerne szczęście, przyszła również determinacja i chęć walki. Nie mogłam się poddać, póki była jeszcze jakaś szansa na to, że uda mi się wrócić do domu. Uniosłam głowę i z wielkim skupieniem stworzyłam portal, znikając mieszkańcom Kamar-Taj z oczu. Wiedziałam, że nie będą mnie gonić. Adepci są uzależnieni od decyzji Wonga, a ten z pewnością nie ma zamiaru uganiać się teraz za dziwną przybyszką z innej rzeczywistości. Póki ktoś nie stwarza zagrożenia dla mistyków lub sanktuariów, to jego los jest obojętny, przynajmniej według starego, pisanego na papirusie prawa.
Mimo usilnych starań mój portal nie wydawał się być ani trochę czerwony. Złote iskry z pomarańczową poświatą wirowały, na złość zostając takie, jak zawsze. Rozbrajała mnie własna bezsilność tym bardziej, że wiele razy podczas treningów słyszałam od taty, że ‘ograniczenia są tylko w naszych umysłach’. Najwidoczniej mój jest ograniczony nad wyraz niskim limitem.
Pomimo przekonania o nieudolności mojego wyczynu pojawiłam się w miejscu, w którym chciałam się znaleźć i nie różniło się ono niczym od tego, które pamiętałam. Stałam teraz dokładnie tam, skąd wcześniej zabrał mnie czerwony portal, który, z tego, co mówili Wong i Shuri, został wytworzony przez przepływającą przeze mnie moc Kamienia Rzeczywistości. Białe ściany korytarza, objęte sztucznym światłem dochodzącym z sufitu, sprawiały wrażenie niezmąconego spokoju.
~Udało się…?~ spytałam sama siebie, nie mogąc w to uwierzyć. Byłam podejrzliwa. Nie chciałam znów przejechać się na złudnych nadziejach. W końcu czasem widzimy to, co chcemy ujrzeć.
Jednak wszystko jak do tej pory zupełnie do siebie pasowało. Przeniosłam się tam, gdzie chciałam. Czy byłoby to możliwe w równoległej rzeczywistości? W końcu to inny świat. Musi się jakoś różnić. Siedziba Avengers wcale nie musiała stać w tym miejscu, a tym bardziej mieć identycznego układu korytarzy.
Serce zabiło mi mocniej z podekscytowania, kiedy dotarło do mnie, że jeśli wróciłam, to mogę zaraz spotkać znajomą twarz, która w końcu powie coś zupełnie naturalnego czy banalnego. Miałam nawet ochotę spotkać ironicznego pana Szopa, który rzuciłby czymś w stylu: ‘Żałuj, że Cię nie było, dzieciaku! Nawet nie wiesz, ile Cię ominęło’. Z pewnością pognałabym mu na powitanie i wyściskała za wsze czasy i chociaż wiem, że spotkałabym się z wyzwiskami czy nawet ostrymi pazurkami, to jednak tego właśnie w tym momencie potrzebowałam. Mojej zwyczajnej, przewidywalnej, szarej rzeczywistości.
Po chwili namysłu ruszyłam przed siebie tą samą drogą, którą przebyłyśmy z Shuri podczas alarmu. Na początku stawiałam pełne wątpliwości i wahania kroki, jednak zaraz skarciłam się w myślach i z zawzięciem puściłam się w szaleńczy bieg po korytarzach. Teoretycznie mogłam stworzyć portal i tak dotrzeć do celu, którym był pokój ciemnowłosej, jednak tak bałam się, że znowu przeniosę się do obcego mi świata, że nawet nie brałam tej opcji pod uwagę. Wolałam się zmęczyć niż ponownie przeżywać ten paraliżujący strach.
— Shuri! — krzyczałam co jakiś czas, chcąc przywołać do siebie przyjaciółkę. Nie mogłam znieść tej cholernej wszechobecnej ciszy, przerywanej wyłącznie przez moje kroki. Chciałam jak najprędzej w końcu ją zobaczyć. Niestety nigdzie po drodze na nią nie wpadłam, dlatego kiedy tylko dobiegłam do jej pokoju od razu otworzyłam drzwi i wparowałam do środka. Oczami wyobraźni już widziałam to, co mnie spotka. Shuri krążącą w zamyśleniu po pokoju i jej besztający ton, kiedy mnie zobaczy. W końcu zniknęłam w najmniej oczekiwanym momencie. Miałam na nią czekać. Pewnie pomyślała, że stchórzyłam i uciekłam, ukryć się w najdalszym, bezpiecznym zakamarku. Jednak nie bałam się tej reakcji. Przecież i tak zdołam jej wszystko wyjaśnić. Ważne, że znowu będzie po staremu.
Niestety w środku zastał mnie widok, którego zupełnie się nie spodziewałam. Pokój był pusty. I nie mam na myśli tylko tego, że nie było w nim żywej duszy. Z pomieszczenia zniknęły wszystkie osobiste rzeczy Shuri, a także cały sprzęt niezbędny do jej badań. Zamurowało mnie. Czy to możliwe, że ciemnooka przeprowadziła się w tak krótkim czasie do innego pokoju? Bo o pomyłce z mojej strony nie było mowy. Tutaj powinien być pokój Shuri. Właśnie - powinien.
— O nie… — szepnęłam, kiedy uświadomiłam sobie rzecz okropną. Pozwoliłam sobie uwierzyć w to, że już jest po wszystkim, jednak co, jeśli nie? Co, jeśli nadal jestem…
Przypomniałam sobie słowa przyjaciółki odnośnie równoległych rzeczywistości:
„Użycie każdego z Kamieni Nieskończoności ciągnie za sobą jakieś konsekwencje. Thanos użył ich wszystkich(…). Nie ma szans, żeby nie wprowadziło to jakichkolwiek anomalii. Wydaje mi się, że przez przypadek zbliżył do siebie dwie podobne rzeczywistości. Nasze linie czasowe mogą się trochę od siebie różnić lub po prostu być lekko przesunięte, ale wydarzenia najprawdopodobniej są analogiczne”
— Cholera… — szepnęłam, kiedy ponownie ogarnął mnie przeraźliwy strach.
Z transu wyrwał mnie dopiero dźwięk dobiegający z korytarza. Ktoś biegł w tę stronę, więc postanowiłam wyjść mu naprzeciw.
Kiedy tylko stanęłam na korytarzu kroki ucichły, a kilka metrów ode mnie, po lewej stronie stała Czarna Wdowa, przygotowana na ewentualny atak. Była bardzo podobna do siebie z mojej rzeczywistości, co tylko niepotrzebnie wywołało wspomnienia i spowodowało, że w moich oczach zamajaczyły łzy. Powstrzymałam się jednak przed płaczem, przeklinając w głowie to, jak rozbraja mnie kontekst emocjonalny. Zdawałam sobie również sprawę z tego, że mimo ogólnego rozbudzenia spowodowanego adrenaliną nadal gdzieś wewnątrz byłam cholernie zmęczona, co z pewnością potęgowało wszystkie negatywne emocje.
— Natasha… Gdzie jest Shuri? — wypowiedziałam odruchowo jej imię, nie mogąc przyzwyczaić się do tego, aby mówić do wszystkich jako zupełnie obca osoba. Przecież jeszcze dwa dni wcześniej rozmawiałyśmy o technikach walki…
Zauważyłam, jak jej garda lekko się opuszcza. Na pewno to, co powiedziałam mocno ją zdziwiło.
— Znamy się? — spytała rzeczowym tonem, nadal w pozycji bojowej. Jej mina wskazywała zawzięcie i zrozumiałam, że ma mnie za intruza, więc pewnie nie uwierzy w moje tłumaczenia i prędzej czy później rzuci się do ataku. W końcu pojawiłam się nieproszona w głównej bazie Avengers, co samo w sobie brzmi jak stan zagrożenia.
Zagryzłam wargę. Wiedziałam, że nie będę w stanie z nią walczyć, nie tylko ze względu na zmęczenie, ale także więź nas łączącą. Mimo wszystko musiałam się w końcu otrząsnąć i coś zrobić. Jeśli nie ja, to ona zadecyduje za nas obie.
Stworzyłam przed sobą portal i uciekłam. Zwyczajnie stchórzyłam. Wiedziałam, że muszę znaleźć Shuri, bo jest moją jedyną nadzieją na powrót do domu, jednak nie miałam pojęcia, gdzie mam jej szukać. Dlatego właśnie wylądowałam w punkcie wyjścia. Stałam teraz pośrodku korytarza ogarnięta bezradnością. Patrzyłam przed siebie, odtwarzając w wyobraźni moment, kiedy razem z Shuri dobiegłyśmy do tego miejsca. Widziałam, jak gwałtownie zatrzymuje się, przypominając sobie o zostawionej w pokoju broni, jak mówi mi o tym i znika za rogiem, zostawiając mnie dosłownie na kilka minut. Jak to możliwe, że podczas tak niepozornie krótkiego czasu mogło się zdarzyć coś aż tak fatalnego w skutkach?
Z toku wspomnień wyrwały mnie dopiero kroki dobiegające zza moich pleców. Tym razem były to cięższe dźwięki, co pozwalało mi stwierdzić, że biegnącą osobą jest mężczyzna. Nie myliłam się. Kiedy tylko odwróciłam głowę, moim oczom ukazał się Kapitan Ameryka. Znowu coś ścisnęło mnie w gardle. Gdyby nie to, co przeżyłam tego dnia, to z pewnością nie cieszyłabym się jego widokiem. Ba, pewnie w napięciu czekałabym na jego niemiłe słowa, na które odgryzłabym się ciętą ripostą. Jednak teraz chętnie oszczędziłabym mu nawet tego, gdyby tylko ten człowiek był z mojej rzeczywistości…
Pan Rogers jednak stał, widocznie zdziwiony tym, że ja, jako intruz, nie szykuję się do ataku lub obrony. Może zdumiało go również to, że jestem młodą dziewczyną, która wygląda zbyt niewinnie, żeby stwarzać zagrożenie? Kto wie. Tak czy siak stał teraz zdezorientowany, widocznie nie wiedząc, jak zareagować. Kiedy jednak oboje usłyszeliśmy kolejne, znane mi już kroki na końcu korytarza, to postanowiliśmy w końcu się odezwać. Pan Steve już otwierał usta, kiedy go ubiegłam moimi słowami.
— Kapitanie! — wydobył się ze mnie wręcz żałosny ton. — Muszę znaleźć Shuri. Muszę. Wiem, że nie jest Pan tym Rogersem, jakiego znam. Chociaż z pewnością nie da się zapomnieć takiej podejrzanej osoby, jak ja. Takiej małej gówniary, która najpewniej jest pieprzonym szpiegiem, a nawet jeśli nie, to jej osoba i tak jest tak zupełnie bezużyteczna, że nie wiadomo, czemu w ogóle większość zgodziła się, żeby została… — czułam, jak po moich policzkach spływają łzy. Nie wiem, czemu tak usilnie próbowałam sprowokować go do reakcji. Przecież już naprawdę nie było szans na to, że ten człowiek jest Kapitanem z mojej rzeczywistości. Chociaż w tej brodzie wyglądał tak podobnie…
Kiedy tylko zorientowałam się, jak bardzo popłynęłam i za jaką wariatkę musi mnie mieć ten biedny człowiek, otarłam szybko łzy rękawem stroju i ciągnęłam monolog dalej, mówiąc już bardziej konkretnie o tym, czego od niego oczekuję.
— Jednak… Musisz mi pomóc. Tylko ona może odesłać mnie z powrotem.
Jego mina jednoznacznie wskazywała na to, że zupełnie nic nie rozumie. Miał podniesione brwi, a usta lekko uchylone, zapewne podświadomie, w zdumieniu.
Natasha stała już dłuższą chwilę za plecami Kapitana, wpatrując się we mnie badawczo, co jakiś czas kontrolnie zerkając na reakcje pana Rogersa. Naprawdę nie miałam ochoty dalej robić z siebie wariatki, jednak ich milczenie było bardzo wymowne. Potrzebowali chociaż szczątkowych wyjaśnień i jeśli ich nie udzielę, to albo i tak o nie wypytają, albo nie będą się dłużej ze mną bawić w kotka i myszkę. Jestem podejrzanym, szalonym intruzem. Takich zamyka się w psychiatryku o podwyższonym rygorze, a nie rozprawia się z nimi o wszystkim i niczym w miejscu, gdzie stwarza potencjalne zagrożenie.
— Jestem z równoległej rzeczywistości — wypaliłam nad wyraz spokojnie, co mnie samą zdziwiło dogłębnie. Jednak musiałam wypowiedzieć to szybko i z jak najmniejszą świadomością, bo mimo wszystko wypadało się w końcu przyznać przed samą sobą, że jest, jak jest i nie ma co karmić się złudną nadzieją, że jest inaczej. — Przeniósł mnie tu przez przypadek pewien portal i tylko Shuri może wpaść na to, jak to wszystko odwrócić.
Moi słuchacze spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Rozumiałam, że coś jest nie tak. Albo zaraz postąpią tak, jak moja mama kilkadziesiąt minut temu, uznając mnie za wariatkę, albo…
— To teraz niemożliwe. Shuri zniknęła tuż po pstryknięciu Thanosa.

Chapter Text

Jego słowa były dla mnie jak cios w twarz.
— Co? — zapytałam, mając nadzieję, że się przesłyszałam, jednak z tyłu głowy czułam, że całkowicie zdaję sobie sprawę z tego, co powiedział Kapitan. Mimo tego, że podczas tych dziwnych sytuacji wygarniałam sobie, że wbijam sobie do głowy coś, co mogłoby mnie chociaż trochę uspokoić, w związku z czym próbowałam wyzbyć się wszelkich złudzeń, to jednak pewne rzeczy robiłam zwyczajnie podświadomie. Najwidoczniej mój umysł starał się robić wszystko, żebym nie zwariowała, tym razem naprawdę. Dlatego właśnie nie przeszło mi nawet przez myśl to, że w tej rzeczywistości może być zupełnie inaczej niż w tej, do której należałam. Do tej pory byłam przekonana, że zniknęli wszyscy ci, o których wiedziałam, bo tak pokazywała moja ostatnia wizja sprzed kilku tygodni, jednak teraz zrozumiałam, jak bardzo się myliłam.
Świat zawalił mi się na głowę, kiedy dotarło do mnie, że moja ostatnia deska ratunku tak naprawdę nie istnieje. Shuri zniknęła. Ja też widocznie powinnam.
Zrobiłam portal, chyba po raz setny tego dnia. Cały czas uciekałam przed otaczającą mnie nową rzeczywistością. Bałam się zatrzymać, bo czas uciekał, a ja coraz bardziej oddalałam się od możliwości powrotu. Niestety kończyły mi się opcje. Coraz bardziej realne było widmo porażki, co wiązało się z zaakceptowaniem zaistniałej sytuacji i decyzją o tym, co począć dalej.
Pojawiłam się w jednym ze ślepych zaułków korytarzy, gdzie znajdowały się pomieszczenia zawalone starymi sprzętami niezdolnymi do użytku, które mogłyby użyczyć części w razie potrzeby. Tak było przynajmniej w mojej rzeczywistości. W tej równie dobrze mógłby się tu mieścić pokój Kapitana Ameryki czy innego członka Avengers, jednak miałam nadzieję, że tak nie jest. Potrzebowałam spokoju i dłużej chwili do namysłu. Byłam roztrzęsiona. Usiadłam, opierając się o ścianę, w momencie, kiedy zakręciło mi się w głowie. Ciało dawało mi znać o skrajnym wyczerpaniu fizycznym i psychicznym. Miałam wielką ochotę zasnąć i obudzić się w moim własnym łóżku, wśród znanych mi ludzi.
Zacisnęłam mocno powieki.
~Proszę, niech okaże się, że zemdlałam na korytarzu, czekając na Shuri podczas alarmu! Jak tylko otworzę oczy, to znowu będę w moim miękkim łóżku…~ zaklinałam w myślach, wbijając paznokcie w jedno z nielicznych odkrytych miejsc na moim ciele, czyli szyję. Pęta Atakamy intuicyjnie zakryły całe moje dłonie, tworząc grubą warstwę wokół dość ostrych płytek, tym samym uniemożliwiając mi naruszenia delikatnej skóry. Czułam się bezsilna. Jednocześnie byłam rozgoryczona zachowaniem artefaktu, a z drugiej strony wiedziałam, że działa na moją korzyść. Zawsze będzie mnie chronić, bo takie ma zadanie. W duchu dziękowałam ojcu i losowi, że Pęta trafiły w moje posiadanie. Były teraz jedyną po części żyjącą istotą, która nie była mi obca.
W tamtym momencie dopadła mnie nostalgia. Wróciłam do wspomnień, tych dalszych i bliższych. Nadal tak bardzo tęskniłam za ojcem. Teraz mogłam tęsknić nawet za kumpelą ze szkoły, bo zwyczajnie nie miałam nikogo. Czułam się osamotniona, a czas przestał mieć dla mnie znaczenie. I tak już nie było sensu się spieszyć. Nie miałam nowych, błyskotliwych pomysłów na to, jak wrócić do domu. Dla wszystkich tutaj brzmię jak totalna wariatka, a nawet gdyby jakimś cudem ktoś mi uwierzył, jak chociażby Wong, to są małe szanse na to, że mi pomoże, nawet z samego faktu, że trafiłam tutaj przez przypadek i to za pomocą niezależnej ode mnie mocy Kamieni Nieskończoności. Idąc takim tokiem, jeśli kamartaski bibliotekarz nie wiedział, jak mi pomóc, a Shuri wyparowała, to odesłać do odpowiedniej rzeczywistości może mnie tylko osoba będąca w posiadaniu chociażby Kamienia Rzeczywistości. Jeśli ten świat jest światem równoległym, to najpewniej tą osobą jest Thanos.
~Świetnie~ pomyślałam, przepełniona beznadzieją. ~Na pewno fioletowy tytan, który pokonał wielką drużynę super bohaterów i teraz ukrywa się w bliżej nieokreślonym miejscu, chciałby pomóc nieznanej dziewczynie wrócić do domu. Na pewno~
Oparłam głowę o ścianę i spojrzałam na sufit, oddychając głęboko. Musiałam oswoić się z myślą, że mogę tu zostać na zawsze. W końcu nawet osoby z mojej rzeczywistości nie mają takich możliwości, żeby sprowadzić mnie do domu. Ba, oni pewnie nawet się nie domyślają, gdzie jestem. Na dodatek mają ważniejsze sprawy na głowie niż zaginięcie ‘nowej’. Najbardziej żal mi było Shuri i pana Tony’ego. Tylko oni najpewniej się o mnie martwią. Mama pewnie uważa, że się na nią obraziłam, jeśli nie odbieram telefonów, a Wong myśli, że jestem bezpieczna w siedzibie Avengers.
~To w sumie tak, jakbym zniknęła wraz z pozostałymi~ stwierdziłam. Wcześniej miałam mieszane odczucia co do tego, że pozostałam wśród ocalonej połowy istnień. Nie chciałam żyć w świecie, w którym nie ma już taty, a ludzie cierpią z powodu utraty najbliższych im osób. Jednak mimo wszystko nadal była nadzieja na ich powrót. Byłam pewna, że pan Tony niedługo wpadnie na genialny pomysł i wszystko wróci do normy. Jednak w tym momencie prawdopodobne jest, że wszyscy wrócą, podczas gdy ja zostanę w obcym mi świecie. Ta wizja przytłaczała mnie dogłębnie.
Wtedy przypomniałam sobie o czymś, co nosiłam przy sobie od momentu, kiedy tata zniknął wraz z połową ludzkości. W połach tuniki, na wysokości serca trzymałam zdjęcie, które przedstawiało mnie i tatę podczas moich dziesiątych urodzin, to samo, które niegdyś stało oprawione w ramce na moim biurku w rodzinnym domu. Wyjęłam je delikatnie, jakby bojąc się, że zaraz rozpadnie się w moich palcach, jak gdyby wiedziało, że nie należy do tej rzeczywistości. Jednak ono niezmiennie trwało. Nadal widniała na nim mała dziewczynka, zadowolona ze swojego prezentu - listu, dzierżonego w prawej ręce, jednak jej uwaga skupiona jest najbardziej na ojcu, zamiast na aparacie, chociaż mężczyzna celuje w obiektyw palcem wskazującym, patrząc w oko urządzenia. Przygarnia małą wolną ręką, a uchylone usta świadczą o tym, że tłumaczy jej, gdzie powinna spojrzeć. Ten obrazek wypełniały same pozytywne emocje, takie jak rozbawienie, radość i nadzieja. Uśmiechnęłam się na samo wspomnienie tego, jak tata opowiadał mi o swoich wrażeniach tamtego dnia. Dla nas obojga było to wydarzenie o wielkim znaczeniu. Pierwsze spotkanie w życiu i na szczęście nie ostatnie. Chociaż teraz byłam pełna wątpliwości co do tego, czy kiedykolwiek jeszcze go spotkam.
~Tato, co powinnam zrobić?~ zapytałam w myślach, oczekując cudownego olśnienia lub jakiegokolwiek sygnału. Jednak nic się nie wydarzyło, tylko rozpacz i bezradność coraz bardziej ściskały mi serce. Z oczu wypłynęły pierwsze łzy, znacząc wstążki słonej rzeki, której źródło nie miało zwyczaju wysychać na długo.
W pewnym momencie zaczęły mnie dobiegać odgłosy kroków, prowadzące z głównego korytarza. Nie byłam nimi specjalnie zdziwiona. Wiedziałam, że prędzej czy później kogoś do mnie wyślą. Siedziba Avengers była swoistą fortecą, chociaż na pierwszy rzut oka mogła wyglądać dość niewinnie, co najwyżej jak centrum badawcze, na które ktoś wydał fortunę, ale nic więcej. Wielkie okna nie zdradzały obecności systemów warownych, niczym w więzieniu, a nagie ściany nie demaskowały skrzętnie ukrytych minikamer czy czujek ruchu. Mimo wszystko sam fakt, że spędziłam w tym miejscu ponad rok, a także to, że przyjaźniłam się z geniuszem komputerowym, mówił sam za siebie. Dla znudzonego czekaniem człowieka ciekawy będzie nawet tajny system monitoringu czy instrukcja obsługi rolet okiennych.
Czekałam wręcz ze stoickim spokojem, a moje myśli zaprzątało jedynie to, co postanowili ze mną zrobić. Rozwiązań było wiele, jednak stawiałam na to, że zakują mnie w kajdanki i wywiozą do najbliższego zakładu psychiatrycznego o zaostrzonym rygorze albo przyślą kogoś, kto ‘grzecznie’ wyperswaduje mi to, że powinnam opuścić to miejsce po dobroci i nigdy więcej tutaj nie wracać. Szczerze powiedziawszy to wszystko było mi kompletnie obojętne. I tak ostatecznie prawdopodobnie wyląduję gdzieś pod mostem i będę zmuszona żyć, a właściwie umierać na własną rękę. Czym zajmę się w tej rzeczywistości? Szukanie znanych mi osób już zostało w brutalny sposób wykluczone i zdałam sobie sprawę, że jest zupełnie pozbawione sensu. Może zostanę przestępcą? Z moimi mocami na pewno byłabym niezłym narzędziem dla pozostałych na Ziemi rzezimieszków. Jednak tego nigdy bym sobie nie wybaczyła. Nawet za cenę posiłku niezbędnego, aby przeżyć, nie zdecydowałabym się złamać danej ojcu przysięgi. Magii nie używa się do czynienia zła. Nigdy.
Znów złapałam się na obmyślaniu coraz to kolejnych zakończeń. Dość. Musiałam przestać. W końcu co to da? Nawet, jeśli zgadnę, co mnie czeka, czy to coś zmieni? Przywołałam się do porządku, oczyszczając umysł z wszelkich spekulacji. Przetarłam policzki dłonią, po czym wróciłam do względnie luźnej i wygodnej pozycji. Nadal siedziałam, uginając nogi, a na kolanach oparłam luźno ręce, w których trzymałam zdjęcie. Musiałam mieć je na oku. Głównie dlatego, że bałam się, że zaraz zniknie i zostanie tylko wspomnieniem, jak wszystko z mojej rzeczywistości. W końcu nie mogłam zapomnieć, kim jestem, a zdawałam sobie sprawę z tego, że natknę się jeszcze na wiele osób, które, tak jak szpitalna psycholożka, będą próbowały wyperswadować mi szaleństwo i zbyt wybujałą wyobraźnię lub jawne oszustwo.
Sekundy dziwnie się dłużyły, a kroki nie ustawały. Były coraz bliżej, jednak miałam wrażenie, że osobie idącej wcale się nie spieszy. Gdybym nie znała tutejszych procedur względem obcych, mogłabym łudzić się, że to tylko ktoś przypadkowy, kto może nawet przejdzie obok, nie dostrzegając mnie w ciemnym zakamarku.
Jednak z pewnością zbliżająca się osoba była tą, która miała przekazać mi prawdopodobnie decyzję większości. Przypomniałam sobie moją pierwszą wizytę w tym miejscu. Jeszcze wtedy nie spodziewałam się, że zostanę tu na dłużej, ani, że zrobię na kimkolwiek dobre wrażenie. Jednak okazało się, że załamana dwudziestolatka roztopiła serca Mścicieli, dzięki czemu pozwolili mi zostać. Wątpię, że był jakikolwiek inny powód. W końcu nawet ktoś silniejszy ode mnie nie był im w tym momencie potrzebny. Oni szukali rozwiązania, a nie sojuszników. Już był moment bitwy, przyszedł czas na strategię. Ale i tak powiedzieli mi, że będę potrzebna, i choć wiedziałam, że to tylko puste słowa, to jednak byłam im wdzięczna za tę decyzję. W tamtym momencie potrzebowałam wsparcia oraz czegoś, czym zajmę swój umysł. Gdybym została w Kamar-Taj, gdzie panował chaos i napięcie jak nigdy dotąd, to mogę się tylko domyślać, jak negatywny miałoby to na mnie wpływ.
Niestety tym razem spieprzyłam sprawę. Zrobiłam złe wrażenie w każdym miejscu, w którym zdążyłam się pojawić. Szlag. Gdybym tylko od razu przyjęła do siebie to, gdzie jestem, to mogłabym jakoś inaczej to rozegrać. A ja brnęłam jak obłąkana, szukając szybkiej ucieczki z tego obcego świata, wcale nie ukrywając tego, że do niego nie należę. To z pewnością przekreśliło wiele dróg, które mogłyby mi zagwarantować chociaż zwykłe przetrwanie w tej rzeczywistości. No cóż. Widocznie musiałam próbować wrócić za wszelką cenę, bo gdzieś w głębi serca czułam, że nie dam rady przetrwać tu w samotności. Może to i dobrze, że postąpiłam tak, a nie inaczej? Przynajmniej mniej więcej wiem, na czym stoję, a bezczynność nie przybliżyłaby mnie chociaż o krok do powrotu do domu.
~Kim jesteś?~ myślałam, wsłuchując się w spokojne, miarowe kroki. Czułam, że zbliżająca się osoba też tonie we własnych przemyśleniach. Bo kto jak kto, ale jeśli wyszkolony ‘wojownik’ dostanie polecenie od przełożonego, to idzie je bezwzględnie wykonać. Samo tępo temu zwyczajnie zaprzeczało. Czemu się nie spieszy? Czemu idzie tak delikatnie? Głupota. Wcale nie muszę mieć racji. To pewnie odgórne zalecenie względem mnie. W końcu ostatnim razem uciekłam. Nie chcą mnie spłoszyć.
W końcu zza winkla wyłoniła się znajoma postać. Nie podniosłam nawet wzroku, jednak kątem oka widziałam strój, który kojarzyłam z nieplanowanego spotkania na korytarzu kilka minut temu.
Wszedł do zaułka, niepewnie stawiając kroki. Widział mnie. Wiedział, co powinien zrobić. Więc co go zatrzymywało? Najwidoczniej naprawdę w tej rzeczywistości ma całkiem inne usposobienie. Chyba powinnam wziąć na to poprawkę i wyzerować wszystkie moje uprzedzenia czy dobre wspomnienia powiązane z konkretnymi osobami. Ta rzeczywistość i ci ludzie to dla mnie nieznajomi i tak powinnam ich traktować. Więc jeśli rzeczywiście ten mężczyzna zachowuje dystans dla poszanowania mojej bezpiecznej przestrzeni osobistej, to najzwyczajniej w świecie ma u mnie plusa.
— Nie wydaje ci się, że to kiepski pomysł siedzieć na zimnej podłodze? Przeziębisz się — jego słowa zupełnie mnie zdziwiły, a po chwili wręcz rozśmieszyły. Nie był bezwzględny, nawet, jeśli zaraz musiał wykopać mnie stąd na zbity pysk lub zakuć w kajdanki i zamknąć w izolatce. Zwyczajnie próbował zacząć rozmowę. Ma zbyt miękkie serce, jak na żołnierza.
Zaśmiałam się cicho z absurdu zaistniałej sytuacji, po czym odparłam całkiem poważnie:
— Jakoś nieszczególnie mnie to obchodzi. Pana z pewnością też, więc skończmy te pozorne uprzejmości. Nie powinien pan ze mną rozmawiać, kapitanie.
— Czemu nie?
~Uparciuch~ pomyślałam, znając cel pytania. Chciał przeprowadzić tę rozmowę. Nie odpuszczał. Byłam pewna, że ktokolwiek nie zlecił mu tego zadania, z pewnością oberwie mu się za to, że nie wykonał go bezwzględnie, tylko starał się ze mną konwersować, co zdawało mi się bezcelowe i zupełnie nierozsądne.
— Jestem obca.
— W swoim życiu widziałem masę kosmitów i żaden nie wyglądał w ten sposób — odparł trochę żartobliwie. Starał się mnie sprowokować. Ja jednak dalej szłam w zaparte. Nie było sensu przedłużać momentu, po którym dostanę soczystego kopa od ponurej rzeczywistości.
— Mogę być niebezpieczna — powiedziałam dobitnie, praktycznie wchodząc mu w ostatnie słowo. Chciałam dać mu do zrozumienia, żeby dał sobie spokój. Nie miałam ochoty na kolejne złudne nadzieje na pomoc od kogokolwiek.
— Nie wyglądasz na niebezpieczną — jego odpowiedzi coraz bardziej mnie irytowały. Czemu nie może sobie zwyczajnie odpuścić?
— Nie trzeba wyglądać jak osoba niebezpieczna, żeby nią być. Komary wyglądają niewinnie, a potrafią przenosić choroby śmiertelne w skutkach dla człowieka — po tych słowach zamilkł. Już byłam przekonana, że zbliża się, żeby założyć mi na ręce kajdanki, jednak on zwyczajnie usiadł obok mnie, w podobnej pozycji, opierając się plecami o ścianę. Zbiło mnie to z tropu i o mały włos, a zboczyłabym z własnego planu. Miałam nie łudzić się, że kogoś tutaj obchodzi moje istnienie.
— Nawet, jeśli jesteś niebezpieczna, to na pewno nie dla nas. Gdybyś chciała zrobić nam krzywdę, to zrobiłabyś to już na samym początku. Zaskoczyłaś nas, a my nie znamy twojej mocy. Miałaś szansę, ale z niej nie skorzystałaś — jego słowa coraz bardziej mnie zaskakiwały. Wcale nie traktował mnie jak przypadkowego intruza. Brzmiał tak, jakby chciał mnie wytłumaczyć. Czy naprawdę wyglądam jak żałosny człowiek, którego za wszelką cenę ktoś musi niańczyć, bo nie da sobie rady? Bo nie wydaje mi się, żeby Pan Steve miał jakiekolwiek inne moralne wytłumaczenie tego, co właśnie odstawiał. Nie powinien był tak bardzo ufać swoim przeczuciom. Przecież mogłam być wrogiem, który chce właśnie grać na uczuciach swoim wyglądem i pierwszym wrażeniem. To wszystko mogłoby być teatrem.
— A co, jeśli to tylko gra? Co, jeśli moim celem było zdobycie Waszego współczucia i zaufania, żeby wcielić się w Wasze szeregi? Czy naprawdę jest Pan na tyle nierozważny, żeby narazić wszystkich na jeszcze większe niebezpieczeństwo, niż do tej pory? To głupie dawać szansę obcej osobie, bazując jedynie na wrażeniu, jakie wywiera. Proszę kierować się logiką, a nie litością, Kapitanie, dla Waszego dobra — myślałam, że na tym zakończymy naszą rozmowę, a on w końcu zreflektuje się i zacznie mnie traktować jak intruza, zachowując chłód i dystans. On jednak uśmiechnął się i rzekł:
— Musiałabyś być naprawdę niewybaczalnie głupim wrogiem, jeśli w momencie, kiedy mogłabyś wciskać kit, mówisz mi, żebym Ci nie ufał.
~Co jest ze mną nie tak?~ pomyślałam, kiedy ostatnie zdanie, które padło z jego ust, rozbroiło mnie na tyle, że prychnęłam ze śmiechu, nie mogąc się powstrzymać od absurdu tej sytuacji. Miałam dziwne odczucie, że tego człowieka nie da się nie lubić. Jego łagodne i miłe usposobienie było zwyczajnie szczere i tak niewinne, że miało się wrażenie, iż jest godny zaufania. Bariera nieprzystępności i zdystansowania zdawała się powoli we mnie kruszyć, a ja ciągle zastanawiałam się nad tym, czy dobrze robię pozwalając sobie na kolejne wątpliwe i niezmiernie kruche nadzieje.

Chapter Text

Uśmiech nie schodził mi z twarzy, chociaż w sercu miałam ogrom wątpliwości, a umysł przesłaniał smutek, jak tlący się płomień, którego nie potrafiłam ugasić. Nigdy nie zdarzyło mi się zażywać narkotyków, chociaż zdawałam sobie sprawę z tego, że wśród moich rówieśników bez problemu znalazłabym dilera, jednak w tym momencie byłam przekonana, że tak musi wyglądać odlot. Osiągnęłam taki stan bez żadnych substancji odurzających. Niesamowite. A więc morderczy trening, wielkie zmęczenie i totalny mętlik w głowie to psychodeliczna mieszanka, która rozstraja emocje. Muszę to opatentować.
W tamtym momencie naprawdę czułam, że jestem już całkiem na skraju wyczerpania. Wiedziałam, że jak już usiadłam, to nawet nie będę w stanie wstać o własnych siłach. Na dodatek obok nadal siedział Kapitan i uśmiechał się pod nosem. To wszystko brzmiało tak absurdalnie. Ponownie wpadłam w rozbawienie, widząc tak ogromny kontrast między panem Stevem z tej i z mojej rzeczywistości.
Cicho prychnęłam śmiechem, po czym odwróciłam głowę w jego stronę, patrząc mu w oczy. Były zbyt łagodne. Tak bardzo kontrastowały z jego wizerunkiem w moim umyśle. Pokręciłam więc głową, jakby nadal powątpiewając w zaistniałą sytuację, po czym wróciłam do patrzenia się intensywnie na zdjęcie, które trzymało mnie w ryzach, chociaż stałam na skraju szaleństwa.
— Czy ty się ze mnie śmiejesz? — zapytał, zdumiony moim zachowaniem. O dziwo do tej pory nie starał się zachować powagi, a co za tym idzie odwlekał moment przekazania mi decyzji o tym, co postanowili ze mną zrobić. Zastanawiałam się, kiedy ktoś przybiegnie, żeby z oburzeniem przerwać nam te błahe rozmowy i zabrać mnie stąd już na dobre. Jednak nie chciałam, żeby ten moment nadszedł. W tej chwili było mi tak błogo, jak w żadnej innej, którą spędziłam po tej stronie. Kapitan był pierwszą osobą, która nie chciała mnie atakować czy oskarżać o kłamstwo. I chociaż nie miałam wielkich nadziei na to, że mi pomoże, to jednak dla tych paru chwil na względnie luźnej konwersacji zwyczajnie pozwoliłam sobie na złudną normalność, a przynajmniej jej namiastkę. Gdziekolwiek później nie trafię, to będę chociaż miała do wspominania jedną osobę i jedną przyjemną rozmowę, pochodzące z tej rzeczywistości. Jedna dobra rzecz, której mogę się uczepić tak, jak nauczył mnie tego pan Thor. Znów przeszyła mnie niezmierna tęsknota, jednak wyrwała mnie z niej rzeczywistość. Kapitan czekał na moje słowa, a ja nie miałam pojęcia, co mu odpowiedzieć. W końcu zdecydowałam się mówić całą prawdę i nie bawić się w udawanie. Nie było sensu kłamać. Przecież tylko szczerość może sprawić, że ten człowiek jakimś cudem zdecyduje się mi pomóc. Czy byłby w stanie przekonać do tej decyzji resztę drużyny Avengers? Nie miałam zielonego pojęcia. I choć na podstawie logiki szczerze w to powątpiewałam, to jednak postanowiłam zaryzykować.
— Nie… To znaczy tak, ale nie do końca — czułam, że mówię już coraz mniej składnie, jak połamana. Bałam się, że pan Steve naprawdę zaraz uzna mnie za wariatkę, dlatego starałam się skupić i mówić jak najbardziej do rzeczy. — Po prostu pan nigdy by się tak do mnie nie zwrócił. Nie w mojej rzeczywistości.
Zamilkł na chwilę po tych słowach, widocznie cały czas układając sobie w głowie fakty o istnieniu równoległego, współistniejącego świata. Wcale mu się nie dziwiłam. Sama pamiętałam moją reakcję na tezę Shuri, kiedy po raz pierwszy wspomniała o tym fenomenie, będącym skutkiem ubocznym używania Kamieni Nieskończoności. Ba, w końcu znajdując się po drugiej stronie byłam przerażona tym, że to wszystko okazało się być całkowitą prawdą. Zastanawiałam się, czy uda mi się przedstawić Kapitanowi tyle faktów, że w końcu będzie w stanie mi uwierzyć.
— Naprawdę jestem aż taki zły? — dopytywał, chociaż czułam, że nie chodzi mu tylko o podtrzymanie rozmowy, a coś więcej, jednak zaraz odrzuciłam tę myśl i skupiłam się na odpowiedzi. W końcu każdego miałam traktować z czystą kartą. Dość podejrzeń. A moja intuicja może się czasem mylić, tym bardziej w momencie tak rozstrojonego organizmu, bo chociaż mózg zdawał się całkiem sprawny, a myśli rzeczowe, to jednak coraz bardziej wysilałam się, żeby nie zboczyć z tego trzeźwego kursu. Moje obawy potwierdziło nawet to, że kiedy tylko naturalnie opuściłam głowę, aby się zastanowić, a przy okazji stłumić kolejny wybuch śmiechu, poczułam, jak oczy zamykają mi się mimowolnie. Jednak w tym momencie nie mogłam tak po prostu zasnąć. Przerwę rozmowę, która jest dla mnie ważna i która w najlepszym wypadku może mi pomóc. Jeśli oddam się w ramiona snu, to kto wie, czy nie obudzę się dopiero w szpitalu psychiatrycznym, przywiązana do łóżka pasami bezpieczeństwa. Wolałam tego zwyczajnie uniknąć i wycisnąć z tej konwersacji tyle, ile tylko byłam w stanie.
Ponownie podniosłam głowę, może trochę zbyt zamaszyście, jednak dzięki temu chociaż trochę się rozbudziłam.
— Nie, na pewno nie. Po prostu zalazłam panu za skórę, a właściwie tamtej pana wersji. Cóż, niby nie zrobiłam nic wielkiego, jednak chyba nie spodobało mu się przekazywanie moich wizji prosto do jego umysłu — czułam, że zdumiała go informacja o wizjach i wchodzeniu do umysłu, co z pewnością zakodował. Wiedziałam, że choć jest przyjazny, to w pewnym sensie zbiera o mnie informacje. Trochę przykre, jednak i tak pocieszające, patrząc na to, że mógłby pozwolić reszcie na wyciągnięcie ode mnie całej wiedzy w inny, mniej przyjemny sposób. Jednak nadal nie wiedziałam, co chce przez to osiągnąć. Co dadzą mu informacje o moim wymiarze? Zupełnie nic. W końcu nasze rzeczywistości różniło naprawdę wiele aspektów.
— Ale mi nie zafundujesz takich atrakcji? — nadal zadziwiało mnie jego podejście do mnie. Łagodne, jak do dziecka, a jednak gdzieś tam kryła się powaga tego, o czym prowadziliśmy rozmowę.
— Nie ma szans. Nawet gdybym chciała, to jestem zbyt wykończona. Może pan być spokojny o swoje myśli — na te słowa pokiwał głową z powagą, a jego uśmiech zelżał. Czułam, że w tej kolejnej chwili ciszy jego wzrok wędruje za moim, a Kapitan skupia swoją uwagę na trzymanym przeze mnie zdjęciu. Byłam gotowa na pytania. Tym bardziej, że to był jedyny materialny dowód na to, że pochodzę z innej rzeczywistości.
— To twój tata? — zapytał, wpatrując się w fotografię, ruchem głowy lekko dając mi znać, że ją dostrzega.
— Tak — odparłam krótko, lekko się uśmiechając. Zaraz jednak wszelkie pozytywne odczucia odpłynęły, kiedy z moich ust wydobyły się kolejne słowa. — Zniknął po pstryknięciu Thanosa, tak jak Stephen Strange z Waszej rzeczywistości.
— A twoja mama? — zdziwiło mnie, że o to zapytał, jednak zrozumiałam, że Kapitan stara się znaleźć najprostsze rozwiązanie mojego problemu. Jednak już nic nie było takie łatwe, o czym zdążyłam przekonać się na własnej skórze.
— Ona na szczęście nie zniknęła. Ani w tej, ani w mojej rzeczywistości. Ale… — słowa nie chciały mi przejść przez gardło, jednak musiałam w końcu powiedzieć to na głos. — po tej stronie mnie nie poznała. Okazało się, że nie istnieje mój odpowiednik w Waszym świecie. Mama nie ma dzieci — po tych słowach zaszkliły mi się oczy. Starałam się jednak opanować, a kilka mrugnięć zapobiegło rozlewowi łez na dopiero co otarte policzki.
— To musiało być dla ciebie ciosem — powiedział ze współczuciem w głosie.
— Tak trochę, delikatnie rzecz ujmując.
— Rozumiem, że z nią rozmawiałaś?
— Tak.
— W jakim celu? Mam na myśli… Czemu chciałaś z nią rozmawiać, chociaż wiedziałaś, że jesteś z innej rzeczywistości? Miałaś nadzieję, że Ci pomoże?
— Nie, to nie tak… Na początku łudziłam się, że jestem we własnej rzeczywistości i przyszłam do niej w sumie z błahego powodu. Długa historia… — cały czas starałam się rozmawiać bez unoszenia się emocjami, jednak one kłębiły się i powoli dobijały mnie od środka. Szczególnie swój wkład miał tutaj smutek, który przynajmniej swoją wielkością przysłonił strach. Mimo tego i tak cała się trzęsłam od nadmiaru uczuć, a także skrajnego już wyczerpania.
— W takim razie opowiesz mi ją, kiedy już będziesz w stanie, ale teraz… — tu zrobił krótką pauzę, podczas której wstał, po czym kontynuował. — musisz zregenerować siły. Wyglądasz na niesamowicie przemęczoną.
— Jak to? Czyli, że… zostaję tutaj? — spytałam słabnącym głosem. Mimo zmęczenia poczułam, jak moje serce szamota się w klatce piersiowej, a nadzieja pulsuje w zbłąkanym umyśle.
— Tak. Przynajmniej do czasu, aż wszystko się wyjaśni. W porządku? — zapytał. Poczułam niewysłowioną ulgę na dźwięk jego słów. Ze wzruszenia do oczu napłynęły mi łzy. Udało się. Rozmowa potoczyła się w jak najlepszym kierunku.
— Tak — powiedziałam cichym, łamiącym się głosem. Kiedy próbowałam wstać zauważył, w jak opłakanym jestem stanie i że nie będę na siłach, aby ujść choćby kilka kroków. Wziął mnie na ręce, co bardzo mnie speszyło. Nikt nigdy mnie tak nie niósł, poza tatą z mojej rzeczywistości oraz mamą w moim dzieciństwie. Było mi głupio, tym bardziej, że nadal z tyłu głowy kojarzył mi się z Kapitanem z mojego świata, co wywoływało niezły dysonans w moim umyśle. Na szczęście droga trwała stosunkowo krótko. Pan Steve wkroczył do pustego pokoju, w którym wszystko było białe, surowe i ustawione według ustalonego szablonu, jakich wiele znajdowało się w Bazie. Położył mnie delikatnie na łóżku, po czym wspomniał coś o kołdrze, którą zaraz miał przynieść, jednak kiedy tylko opuścił pokój, zasnęłam jak niemowlę.

Chapter Text

------------------------ [narrator]
W końcu nastała głęboka noc. Większość osób w Bazie udała się już do swoich pokoi, aby odpocząć i zażyć snu. Dla niektórych stan ten był wybawieniem, jednak dla innych zgubą, gdyż piękną sielankę przerywały mroczne koszmary. Porażka dawała o sobie znać na każdym kroku, a wyrzuty sumienia zdawały się być niezagłuszalne. Ocaleni członkowie Avengers spędzali całe dnie na szukaniu rozwiązania zaistniałej sytuacji. Potrzebowali choćby krzty nadziei na to, że wszystko uda się jakoś przywrócić do stanu sprzed porażki w walce z tytanem. Jednak upływający nieubłaganie czas działał na ich niekorzyść.
Pojawienie się w Bazie nieznajomej dziewczyny stało się czymś, co zaburzyło myśli Kapitana Ameryki i Czarnej Wdowy. Tylko oni jak na razie wiedzieli o istnieniu intruzki. W sumie wszystko wydawało się cholernym przypadkiem, ponieważ Steve dostrzegł nieznajomą na monitoringu podczas swojej zmiany, a że była przy tym jego przyjaciółka, to nieunikniony był jej udział w całej akcji. Rozpoznania dokonali cicho, bez alarmu, żeby nie wzbudzać niepotrzebnego zamieszania. Chcieli otoczyć dziewczynę i sprowokować ją do opuszczenia Bazy. Byli gotowi na walkę. Jednak sytuacja potoczyła się zupełnie inaczej niż się tego spodziewali. Nieznajoma twierdziła, że jest z innej rzeczywistości i potrzebuje pomocy. Wdowa miała co do tego mieszane odczucia, jednak Kapitan najwidoczniej postanowił jej uwierzyć. Natasha zdenerwowała się, kiedy ten poinformował ją o decyzji, jaką podjął, jednak on obiecał, że porozmawiają dopiero nocą. Wtedy miał być czas na dyskusje. Zgodziła się, bo oboje nie chcieli dawać reszcie złudnej nadziei i robić niepotrzebnego zamieszania. Kiedy sprawa będzie jasna najpewniej wszystko i tak się wyda.
Średniej wielkości pomieszczenie wypełniało delikatne światło lampki. Cichym spięciom żarówki akompaniował stukot poddenerwowanych kroków. Czarna Wdowa dawała upust swoim wątpliwościom i wyrzutom sumienia, a także zniecierpliwieniu.
~Gdzie on, do cholery, się podziewa?~ myślała rozgoryczona. Przez głowę przemknęło jej kilka scenariuszy z tajemniczą intruzką w roli głównej. Co, jeśli dziewczyna jest niebezpieczna i właśnie teraz atakuje jedyną osobę, która jej zaufała, czyli Kapitana, a zaraz zacznie się rzeź reszty osób w Bazie? W końcu wszystkie jej umiejętności nie są znane, a te, które udało się już zaobserwować nie są czymś, z czym Mściciele mierzą się na co dzień, czyli magią. Bóg wie, co jeszcze potrafi! A w pokoju mogła zostawić klona bądź hologram… Albo co, jeśli podszyje się pod Steve’a i to ona przyjdzie na rozmowę i podejmie korzystne dla niej decyzje? Z drugiej strony nikt nie mówił przybyszce nic więcej nad to, że na ten moment może tutaj zostać, więc nie powinna była wiedzieć o planowanej naradzie. Jednak kto wie. W końcu ściany też podobno mają uszy.
Jej dywagacje zostały nagle przerwane przez wkraczającą do środka osobę. Wdowa aż napięła mięśnie na dźwięk otwieranych drzwi. Kiedy blondyn cicho zamknął je za sobą, powiedziała stanowczo:
— Udowodnij, że ty to ty. — Steve spojrzał na nią zdziwiony, ale postanowił nie protestować, bo to tylko oddaliłoby ich od poważnej rozmowy, która i tak czekała aż za długo. Zresztą wiedział, że Nat nie odpuści, a nie mogli specjalnie ryzykować tego, że ktoś im przerwie. Nikt nie może wiedzieć o niejasnej i względnie niebezpiecznej sytuacji z intruzką. Jeszcze nie teraz. W końcu to Kapitan musi podjąć ostateczną decyzję, a dodatkowe, sprzeczne ze sobą głosy zdawały mu się w tej chwili zbędnym powodem do kłótni i pretekstem do niechcianych podziałów. A przecież wszystko może się okazać o wiele prostsze niż się wydaje.
— Twój naturalny kolor włosów to rudy — odpowiedział poważnie, z powodu braku lepszych pomysłów na poczekaniu. Nie da się ukryć, że nie spodziewał się rozpoczęcia spotkania od weryfikacji tożsamości.
— To zbyt banalne. Mogła o tym wiedzieć. — Westchnął, słysząc jej słowa, ale po chwili namysłu uśmiechnął się lekko i spojrzał na nią, a w jego oczach tliło się zdanie:
~Sama tego chciałaś~
— Podczas naszej pierwszej wspólnej misji musiałaś mnie pocałować…
— Ok, wystarczy — przerwała mu. — Chociaż i tak po tym, co mi o niej opowiadałeś, nie jestem pewna, czy nie byłaby w stanie wyciągnąć tych informacji z twojej głowy — mówiła, spuszczając wzrok.
— Daj spokój, Nat. To jak inaczej mam ci udowodnić, kim jestem? — spytał. Chciał mieć już ten test za sobą, więc był w tej chwili gotowy nawet podnieść coś naprawdę ciężkiego lub choćby zaśpiewać piosenkę wojskową. Na szczęście Natasha postanowiła zaryzykować i zaufać Kapitanowi, że jest tym, za kogo się podaje. Po namyśle pokręciła głową zrezygnowana.
— Nie mam pojęcia… Chyba nie mam wyjścia. Wierzę ci na słowo. — Niepokój i smutek nie zniknęły z jej twarzy, chociaż Steve próbował trochę rozluźnić atmosferę. Czuł, że musi z nią porozmawiać, aby ukoić jej nerwy. Wdowa czuła się zbyt odpowiedzialna za to, czego była świadkiem i jaką decyzję podjął za jej plecami Kapitan. Chciała jednak wierzyć, że postępują słusznie ukrywając tajemniczą dziewczynę w bezpiecznym miejscu, aby nie wzbudzać niepotrzebnej paniki. W końcu dostała się do środka omijając wszelkie systemy alarmowe. Gdyby nie kamery, to z pewnością odkryliby jej obecność ze znacznym opóźnieniem.
Kapitan już chciał się odezwać, ponieważ cisza stawała się niezręczna, jednak Wdowa go ubiegła.
— Byłeś u niej. Dowiedziałeś się czegoś? — na jej słowa pokręcił delikatnie głową.
— Nie. Jeszcze śpi. Widocznie musiała być okropnie wyczerpana. — Spojrzała na niego, marszcząc brwi, nadal nie mogąc zrozumieć ufności Kapitana względem dziewczyny.
— Naprawdę jej wierzysz? — jej zdziwienie i zarazem wyrzut były aż zanadto odczuwalne. — Steve, nie znamy jej, więc nie wiemy, kim tak naprawdę jest. To, że wygląda na niewinną i podłamaną, może być tylko zmyłką. Nie powinniśmy jej ufać — na te słowa lekko się uśmiechnął, patrząc w bok.
— Zabawne, że ona powiedziała mi to samo.
— Co?
— Że nie powinienem jej ufać — mówił, patrząc jej w oczy.
— To nie znaczy, że… To mógł być podwójny blef — nie dawała za wygraną. Musiała być z nim szczera, wymieniając wszystkie dręczące ją niepewności. Czuła się źle, że ukrywają tak ważną, na ten moment, sprawę przed resztą. Poza tym czułaby się o wiele spokojniejsza, gdyby nie spała z potencjalnym wrogiem pod jednym dachem.
— Musiałaby być naprawdę mądrym i przebiegłym wrogiem, żeby wpaść na coś takiego.
— Myślisz, że to niemożliwe? W porządku, jednak przypomnij sobie wszystkich naszych wrogów. Niech nie myli Cię jej pozorny wiek. Może być… kimkolwiek — na chwilę się zatrzymała. — Pamiętasz Lokiego? Bez problemu wykonałby sztuczkę przemiany. Czemu sądzisz, że ona tak nie potrafi? Ta dziewczyna może być niebezpieczna, Steve, tym bardziej tutaj, w naszej Bazie...
— Masz rację — przerwał jej. — Może być niebezpieczna. Jednak jeśli naprawdę tak jest, to czemu wystawiła się na widok? Czemu nie zabiła nas po cichu, kiedy byliśmy niczego nieświadomi? Albo czemu nie zaatakowała nas na korytarzu lub mnie kiedykolwiek, kiedy byliśmy sam na sam? Nie znam jej zdolności, więc nie wiadomo czy nie byłaby w stanie tego zrobić. Ale nic takiego nie zaszło — zamilkł na chwilę, po czym kontynuował, kiedy jego emocje trochę opadły. — Tak, może być niebezpieczna. Jednak co w momencie, kiedy naprawdę potrzebuje pomocy? Jeśli wszystko co mówi, jest prawdą, to nie chcę jej tak zostawić. Jest sama w obcej rzeczywistości. Nie ma nikogo. Nawet nie wie, jak wrócić do domu. Widziałaś ją na początku, Nat. Była wystraszona, rozbrojona psychicznie i ledwo stała na nogach. Jeśli gra, to jest naprawdę wybitną aktorką.
Jego słowa wywołały w agentce Romanoff falę kolejnych natarczywych myśli, które rozgrywały teraz potyczkę w jej umyśle. Nie chciała zostawić tajemniczej dziewczyny na pastwę losu, jednak z drugiej strony nie miała zamiaru narażać swoich przyjaciół na jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Czuła się wewnętrznie rozdarta, ale zdawała sobie sprawę z tego, że trzeba podjąć jakąś decyzję.
— Myślę, że powinna tutaj zostać, przynajmniej na razie. Chcę z nią jeszcze porozmawiać… Ale obiecuję ci, że jeśli cokolwiek wyda mi się podejrzane, choćby jedno słowo, jeden odruch, to zostanie potraktowana jak wróg i będzie musiała opuścić to miejsce. Też nie chcę nikogo narażać na niepotrzebne niebezpieczeństwo, dlatego będę mieć ją cały czas na oku. Sama wiesz, że specjalnie wybrałem dla niej ten pokój. Jest wręcz naszpikowany ukrytymi kamerami, a drzwi można otworzyć tylko kartą magnetyczną…
— Pocieszające, w momencie, kiedy obeszła nasz system alarmowy i pojawiła się w środku, jakby przechodziła przez ściany — powiedziała ściszonym głosem pełnym ironii. Spojrzał na nią ze smutkiem. Czuł, że jeśli nie uda mu się jej przekonać, to będzie zmuszony wydalić intruzkę z Bazy. W końcu nie mógł podejmować tak ważnych decyzji samemu. Zdawał sobie sprawę, że reszta pewnie poparłaby spekulacje Wdowy. Ta jednak ciągnęła dalej, zmienionym głosem, patrząc mu w oczy — Przepraszam. Wiem, że starasz się zrobić tak, żeby było dobrze. Co więcej mógłbyś uczynić? — mówiła, starając się być mniej atakująca. — Ufam Ci, Steve. Domyślam się, że musisz mieć powód, żeby ją tu trzymać. Wydaje mi się, że poza litością znajduje się coś jeszcze, co powstrzymuje cię od pozbycia się jej z bazy. Mam rację? — spytała, a widząc, jak spuszcza głowę wiedziała, że się nie myliła.
— Mam pewne spekulacje co do tego, dlaczego się tutaj pojawiła. Myślę, że może się nam przydać. Wątpię, żeby to wszystko było jednym wielkim przypadkiem.
— Myślisz, że może nam pomóc w odkręceniu tego bałaganu? — spytała z delikatną nadzieją w głosie. Czyżby dziewczyna wiedziała lub potrafiła coś tak istotnego?
— Możliwe. Jednak do momentu, kiedy się nie upewnię, nie możemy powiedzieć o niej reszcie. Nie chcę przysparzać im nowych nadziei, które mogą po chwili zniknąć… — mówił ze smutkiem w głosie. W głębi serca błagał los o to, aby dziewczyna była kluczem do rozwiązania ich problemu. Chociaż było to praktycznie niemożliwe, to chciał w to wierzyć.
— Rozumiem… — powiedziała, czując, że przyjaciel jej również nie zdradzi wszystkiego, czego się dowiedział od dziewczyny, aby jej serce nie rozpadło się na tysiąc kawałków w razie zawodu. — Ale jeśli już będziesz pewniejszy swojej teorii, to obiecaj, że będę pierwszą osobą, która się o tym dowie. Nie powinieneś przechodzić tego wszystkiego sam. Po to są przyjaciele, pamiętasz?
Pokiwał głową z wdzięcznością.
— Tak. Dziękuję.
— Dobra. W takim razie idź się położyć, a ja w tym czasie będę trzymać rękę na pulsie. Jak coś się będzie działo, to dam znać.
Uśmiechnął się na te słowa, kręcąc głową z podziwem dla poświęcenia przyjaciółki.
— Co ja bym bez Ciebie zrobił? — zapytał. Podszedł do niej, położył dłoń na jej ramieniu i rzekł: — Dobranoc, Nat — po czym udał się w stronę drzwi. Agentka Romanoff została sama w pomieszczeniu, jednak była już o wiele spokojniejsza niż przed rozmową z Kapitanem, a jej myśli przecinała wstęga nikłej nadziei na lepsze jutro.

Chapter Text

-------------------------- [Hope]
Obudziłam się dopiero rankiem następnego dnia. Tak przynajmniej wnioskowałam po promieniach Słońca wpadających do białego do granic możliwości pokoju. Chociaż czułam się jak najbardziej wyspana, to jednak nie pałałam energią i wigorem. W głowie nadal majaczyło widmo wydarzeń dnia poprzedniego, co nie dawało mi spokoju. Czy Mściciele będą w stanie mi pomóc? Czy kiedykolwiek uda mi się wrócić do mojej rzeczywistości? Nie miałam pojęcia. Właściwie nie byłam nawet pewna, czy ktokolwiek ma wystarczającą wiedzę i moc, aby wysłać mnie z powrotem. W końcu wszystko zależało od Kamieni Nieskończoności, a ich energii nie da się zastąpić żadną Ziemską technologią czy nawet magią mistyczną.
Leżałam tak, gapiąc się beznamiętnie w sufit i pozwalając sobie na coś na kształt lenistwa, choć z pewnością było to inne, znane mi już uczucie. Kolejny raz byłam niesamowicie zrezygnowana i bezsilna — zupełnie tak, jak po zniknięciu taty. Tamten moment był dla mnie tak dotkliwy, że pozwoliłam sobie na aż zbyt długą bezczynność. Zatapiałam się w smutku, zamiast działać. To tak, jakbym się poddała, a przecież jeszcze kiedyś nie znałam znaczenia tego pojęcia. Samo to, jak uparcie dążyłam do spotkania z tatą, chociaż czułam się zdradzona przez mamę i byłam na pozornie straconej pozycji. Albo jak usilnie i z zawzięciem starałam się robić postępy na treningach, chociaż szło mi jak po grudzie. A teraz leżę w bezruchu na łóżku, utwierdzając się w przekonaniu, że nie istnieje wyjście z tej patowej sytuacji.
~Tak być nie może~ uznałam, ściągając brwi w przypływie złości na swoją osobę. ~Muszę wziąć się w garść. Jeszcze nie wszystko stracone~
Chciałam w to wierzyć. Jednak nie było łatwo trwać w obcej rzeczywistości zachowując niezmierny optymizm zmieszany z nadzieją, a raczej wiarą w powrót do domu.
Usiadłam na łóżku. Czułam, jak moje ciało nadal drży od wewnętrznego strachu i innych negatywnych emocji. W końcu jednak udało mi się w pewnym stopniu uspokoić.
Wdech, wydech.
Powietrze przelatywało litrami przez moje płuca, kiedy starałam się brać głębokie oddechy. Tej metody nauczyła mnie kiedyś mama, kiedy jeszcze chodząc do szkoły miewałam wręcz paraliżujący stres przed spotkaniem z nauczycielami i rówieśnikami. O dziwo to naprawdę działało. Nie wiem, czy to przez większy dopływ tlenu do mózgu czy też samo przekonanie, że ta metoda jest skuteczna, a może przez to, że w tym momencie człowiek skupia się właśnie na oddychaniu, zamiast na czymkolwiek innym, co zaprząta jego myśli, jednak cieszyłam się, że mimo upływu lat ta zgoła prosta czynność nadal mi pomaga.
~Dzięki, mamo~ powiedziałam w myślach, a na moje usta na chwilę wkradł się delikatny uśmiech. ~Zbyt pochopnie cię osądziłam. Dużo się pozmieniało, ale jestem pewna, że jeszcze możemy to naprawić~ z taką nadzieją w sercu poczułam się troszkę lżej. Tym bardziej, że uświadomiłam sobie, że przecież wszelkie przykrości, których doznałam po zobaczeniu domu bez moich rzeczy czy podczas zdarzenia w szpitalu, należały do tej rzeczywistości i nie miały najpewniej zupełnie odbicia w moim świecie. Pierwsza cicha motywacja, aby wrócić do domu.
Postanowiłam zrobić sobie listę, aby znaleźć w sobie więcej siły na przetrwanie w obcym miejscu, co byłoby swoistym gradem mocnych kopniaków, pchającym mnie w stronę rozwiązania mojego problemu.
Muszę przywrócić tatę. Drugi powód.
Trzeci, to osoby, które zostawiłam w mojej rzeczywistości i najpewniej się o mnie martwią - Shuri, pan Tony, Natasha i przyjaciółka z byłej szkoły.
Wszystkie pozytywne wspomnienia związane z wymienionymi osobami przyprawiły mnie o ogromną tęsknotę, ale taką w miarę znośną, która po prostu wołała: „Mogę już wrócić do domu? Chcę im powiedzieć, jak wiele dla mnie znaczą”. Cóż, w pewnym sensie ta izolacja dawała mi wielką naukę pokory i tego, że powinnam bardziej doceniać ludzi, którzy są obok mnie.
Przez głowę przemknęła mi myśl, że może to był cel Kamieni. Może chciały mnie zahartować na przyszłość, żebym była niezłomna?
~Możecie mnie już odesłać! Załapałam!~ zawołałam do nich w myślach, jednak, jak można było się spodziewać, nic się nie wydarzyło. Westchnęłam z dezaprobatą. No tak. Najpewniej to naprawdę była anomalia, nie ma się co oszukiwać. Zwykły przypadek.
Wiedziałam, że to tym gorzej dla mnie, ponieważ jeśli Kamienie nie chciały mnie wysłać, to czemu miałyby pokusić się na odesłanie mnie z powrotem? To w końcu tylko źródła mocy. Najpewniej nie mają własnej woli, a wszystkie ich działania albo są sterowane przez posiadacza, albo częściowo wymykają się spod kontroli i działają w cały świat. To tłumaczyłoby dwie takie same wizje z różnych rzeczywistości, kiedy nawet nie udało mi się wcielić w życie rozwiązania choćby jednej z nich w odpowiednim miejscu i czasie. Shuri miała rację — przenikające się, zbliżone do siebie rzeczywistości, to cholernie niebezpieczna anomalia. Tym bardziej, kiedy przypadkiem pojawiłeś się nie po tej stronie, co trzeba. W końcu inni są z pewnością bezpieczni — żaden portal ich nie wciągnie. Jak to idiotycznie brzmi. Tylko ja mogłam znaleźć się w takiej sytuacji. Żaden doświadczony mag nie pozwoliłby sobie na manipulowanie przez kogoś swoją własną mocą — nawet, jeśli tym kimś, a raczej czymś są szczątkowe części mocy Kamieni Nieskończoności. Byłam pewna, że gdyby to tacie przytrafiło się coś podobnego, to, do jasnej cholery, potrafiłby jakkolwiek kontrolować tę moc, chociaż byłby tylko jej przekaźnikiem. Musiał być jakiś sposób. Jednak najpewniej byłam zbyt głupia i niedoświadczona, żeby na niego wpaść…
Z mieszanymi uczuciami skierowałam swój wzrok na pokój. Potrzebowałam chwili, aby oderwać się od myśli, a skupić na otaczającej mnie nowej rzeczywistości. Jeśli pozwoliłabym sobie na spekulacje, nieznawszy aktualnych faktów leżących wręcz na widoku, z pewnością zachowałabym się bardzo nierozsądnie, z wielką dozą ignorancji. Jeśli chcę wynegocjować pomoc ze strony tych nieznanych mi osób, to muszę być gotowa na wszelkie kontrargumenty i wiedzieć, na czym stoję, a raczej siedzę, bo w tamtym momencie podniosłam się do wymienionej pozycji. Było mi ciepło i błogo wśród miękkiej kołdry, więc mój stan cielesny mogłam uznać za naprawdę dobry. Szkoda tylko, że nie rzutował tak idealnie na psychikę. Byłoby mi o wiele prościej i lżej bez ciągłego stresu oraz strachu o przyszłość. No cóż - nie da się mieć wszystkiego, nieprawdaż?
Jak wczoraj zdążyłam zauważyć, pokój wyglądał bardzo szablonowo, zupełnie jak ten, w którym było dane mi zamieszkać w Bazie Avengers w mojej rzeczywistości, jednak tamten posiadał na pewno więcej przytulnych i ważnych rzeczy codziennego użytku. Pomieszczenie, w którym się znajdowałam, wyglądało bardzo surowo; oprócz łóżka posiadało tylko stolik, szafkę nocną i biurko, a także kilka krzeseł. Na ścianie po prawej stronie od wejścia widniały drzwi do łazienki. Patrząc coraz bardziej wnikliwie zauważyłam stosunkowo małe urządzenie blokujące, tuż obok drzwi wejściowych.
~No pięknie~ pomyślałam. ~Czyli jednak więzienie~
Byłam trochę podminowana tym faktem. Nie dlatego, że nie mogłam opuścić pokoju, ponieważ ściany nie stanowiły dla mnie żadnego problemu, jednak czytnik kart oznaczał, że mimo wszystko nie wierzą w moją wersję na tyle, żeby nie trzymać mnie pod kluczem i nie mieć na mnie oka.
Westchnęłam głęboko. Czułam, że czeka mnie ciąg trudnych rozmów, które finalnie zadecydują o moim losie. Chociaż myślałam, że mam za sobą sukces, to myliłam się. Jednak czy mogłam mieć im za złe ogromną ostrożność w zaistniałej sytuacji? Jestem tajemniczą intruzką, a kolejne zagrożenie z pewnością nie jest teraz czymś, czego potrzebują Avengers. Tym bardziej, jeśli miałoby być to niebezpieczeństwo na żądanie.
Więc co hamuje ich przed wyrzuceniem mnie z bazy? Czy moja ckliwa historia jest na tyle ważnym argumentem, żeby zignorować ryzyko? Intuicja cały czas mówiła mi, że coś musi się kryć za niespodziewaną pomocą ze strony Kapitana. Byłam tylko ciekawa, czy naprawdę jego głos był ważniejszy od głosów reszty? A może większość go poparła? Jeśli tak, to czemu?
Kolejne pytania, a brak odpowiedzi. Znowu to robię. Pokręciłam głową ze zrezygnowaniem.
~Nic tym nie wskórasz. Ogarnij się. Musisz trochę wyluzować i poczekać na jakiekolwiek odpowiedzi, bo zasypując się kolejnymi pytaniami tylko jeszcze bardziej się dezorientujesz~ powiedziałam w myślach, starając się przekonać samą siebie do bezcelowości zagnębiania się wszystkim, o czym tylko pomyślę.
Te racjonalne słowa trochę mnie ocuciły. Pod ich wpływem wstałam w końcu z łóżka i postanowiłam obejrzeć rzeczy, które leżały zwinięte na biurku. Okazało się, że była to biała bluzka i czarne leginsy.
~Cóż, miło z ich strony~ uznałam, zdziwiona tym, że pomyśleli o jakimś ubraniu dla mnie na przebranie. W duchu dziękowałam za tę wspaniałomyślność, bo czułam się niesamowicie dziwnie po nocy spędzonej w stroju do walki. Może i był on moim najczęstszym strojem, w którym chodziłam po Bazie w mojej rzeczywistości, bo co kilka dni miałam treningi, ale jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się w nim spać. Naprawdę dobrze, że jeszcze nie byłam aż tak leniwa, aby o tym zapomnieć lub specjalnie go nie zdejmować, ponieważ teraz niektóre miejsca miałam niestety obolałe od poodbijanych na skórze pasków i fałd mocnego materiału. Jednak wbrew pozorom nie spało mi się źle. Zasnęłam jak aniołek i nawet po przebudzeniu nie uznawałam tego bólu za uciążliwy. W porównaniu do wcześniejszego okropnego wycieńczenia ta niedogodność była teraz tylko małą rysą na szkle.
Po chwili zastanowienia postanowiłam się trochę odświeżyć i doprowadzić do porządku, skierowałam się więc do łazienki, zabierając ze sobą hojny dar od członków Avengers. Swoją drogą zastanawiałam się, czy ciuchy są randomowymi częściami ubioru znalezionymi w jakimś pomieszczeniu z gratami, czy może są owocem swoistej ‘zrzutki’ od członków zespołu. Chociaż ta druga opcja byłaby bardzo miła z ich strony, to jednak chyba wolałabym pierwszą, bo nieswojo czułabym się mając w głowie myśl, że są one czyjąś własnością.
W łazience czekały na mnie kolejne miłe podarki — w sumie każdą rzecz, która, chociaż teoretycznie podstawowa, sprawiała, że moje ‘więzienie’ było bardziej przytulne i znośne, bardzo ceniłam. W końcu nikt nie jest zobligowany do tego, aby traktować intruza łagodnie i z szacunkiem. A ja czułam się mimo wszystko ugoszczona. Najpierw kołdra przyniesiona przez Kapitana, potem ubrania, a teraz jeszcze komplet artykułów do mycia ciała oraz ręczniki. To trochę poprawiło mi humor, bo stanowiło kontrę dla faktu fortyfikacji zajmowanego przeze mnie pokoju. Więzienie, ale z klasą.
Niewiele myśląc rozebrałam się i wskoczyłam pod prysznic. Gorąca woda przyjemnie okalała moje ciało, a zapach płynu sprawił, że przez chwilę zapomniałam o bożym świecie. Zamknęłam oczy, pozwalając mojej wyobraźni popłynąć w siną dal. Po stosunkowo długiej, jak na mnie, kąpieli, wyszłam z kabiny i wytarłam się miękkim ręcznikiem. Ah, jakże te wszystkie proste czynności były w tym momencie moim ukojeniem! Napawałam się nimi, jakbym pierwszy raz w życiu ich doświadczała. Ubrałam się, cały czas starając się wdychać przyjemny zapach płynu do ciała. Okazało się, że leginsy pasują na mnie prawie jak ulał - były tylko nieco przydługie, dlatego lekko zwijały się przy kostkach, jednak nie był to dla mnie żaden problem. Natomiast bluzka była ewidentnie oversized, jednak uznałam, że w sumie będzie mi trochę swobodniej, więc nie ma co narzekać. Przejrzałam się w lusterku. Moja twarz wyglądała na zaspaną, więc przemyłam ją zimną wodą. Mimo świeżości nadal dostrzec można było na niej widmo przeżytego skrajnego wyczerpania.
Kiedy byłam w trakcie mycia zębów, usłyszałam mechanizm otwierania drzwi pokoju, a przynajmniej takie miałam wrażenie. Zastygłam w bezruchu, zastanawiając się, czy powinnam jakoś zareagować. Po chwili jednak uznałam, że póki nikt nie ma zamiaru wtargnąć do łazienki, wyważając uprzednio drzwi, to nie będę się wychylać. W końcu to z pewnością ktoś z drużyny. Jednak po co do mnie przyszedł? Czy nie wystarcza im oglądanie mnie przez kamery? Bo zakładałam, że pokój jest nimi naszpikowany. Jednak pewnie łazienka już nie. Może zatem chcieli się upewnić, że jeszcze tu jestem? To bardzo prawdopodobne.
Zastanawiałam się też, ile razy ktoś odwiedzał mój pokój nocą, kto miał dostęp do tego pomieszczenia i jakie mają co do mnie plany. Jednak zostawiłam wszystkie wątpliwości na później, ponieważ zwyczajnie nie byłam w stanie znaleźć odpowiedzi na żadne z nich. Musiałam poczekać na jakiegokolwiek wysłannika Avengers, aby zadać mu jakieś pytania. Miałam nadzieję, że tą osobą będzie Kapitan. Mimo tego, że nadal odczuwałam ogromny dysonans pomiędzy tym, jak go zapamiętałam, a tym, jaki wydawał się być w tej rzeczywistości, to jednak był jak do tej pory jedyną osobą, co do której czułam chociaż minimalne zaufanie.
Kiedy skończyłam tę nader luksusową higienę poranną, zabrałam moje ciuchy i wyszłam. Przed drzwiami łazienkowymi stała para ciepłych kapci, co mnie niesamowicie zdziwiło, oczywiście pozytywnie. W końcu kiepsko byłoby poruszać się po pokoju boso, a skarpetek mi nie sprawili. Poza tym już na progu uderzył mnie zapach świeżo parzonej herbaty i ciasteczek cynamonowych. Oczy zaświeciły mi się na samą myśl o posiłku, spojrzałam więc w kierunku, skąd dochodziła mnie przyjemna woń. Na stoliku nieopodal okna stała bogato zastawiona taca — leżał na niej talerz ze stosem kanapek, kubek świeżo zaparzonej herbaty oraz paczka ciasteczek. Podeszłam w jego kierunku jak zahipnotyzowana, a ślina ciekła mi na potęgę. Jednak wrodzona ostrożność kazała mi się opamiętać. Najpierw odłożyłam ubrania na biurko, a potem szybkim krokiem wróciłam do stolika. Zapowiadała się istna uczta.
-------------
Jak Boga kocham, pierwszy raz w życiu przetrwałam coś takiego. Skrajne wyczerpanie, głód i osamotnienie. Wiedziałam, że to jedynie namiastka tego, co naprawdę muszą czuć ludzie w podobnych sytuacjach, chociaż szczerze nie miałam pojęcia, jakie wydarzenia można byłoby sklasyfikować jako podobne. Imigrację? Wojnę? Ucieczkę? Zagubienie? Grunt, że o wiele poważniejsze zdarzenia, a przynajmniej tak wolałam o nich myśleć. Wtedy to, co mnie spotkało, wydawało się być lżejsze, a przynajmniej łatwiejsze do rozwiązania.
Tak czy siak z czystym sumieniem mogłam powiedzieć, że podczas zaspakajania podstawowych potrzeb, takich jak chociażby głód czy sen, mój umysł skupiał się w końcu na czymś innym niż stres i wszelkie wątpliwości. Chyba mogę uznać, że podświadomie nawet dobrze sobie radziłam.
Ta odskocznia od nieprzyjemnego natłoku myśli wpłynęła na mnie naprawdę pozytywnie i miałam nadzieję, że ten stan utrzyma się jak najdłużej. Byłam najedzona, umyta i wyspana, więc wylądowałam w łóżku, otulona ciepłą kołderką, sącząc pyszną herbatę. To był ogromny sukces, bo w tej chwili mogłabym przemierzać pokój w tę i w drugą stronę, zastanawiając się nad wszystkimi pytaniami, które byłyby w stanie pojawić się w mojej głowie - nie ważne, że nie mogłam udzielić na nie żadnych odpowiedzi. A mimo to udało mi się względnie uspokoić, jakby zostawiając wszelkie nieprzyjemne wątpliwości gdzieś poza moim obszarem komfortu. Metaforycznie rzecz ujmując zamknęłam je na klucz w ciemnej piwnicy, skąd nie miały prawa uciec, przynajmniej teoretycznie. Wrócę do nich, kiedy będę gotowa się z nimi zmierzyć.
W tej chwili ulgi i błogości postanowiłam spróbować czegoś na wzór medytacji. Nie miałam zamiaru opuszczać ciała, aby uciec do stanu astralnego, ponieważ nadal nie wiedziałam, jak to może się skończyć, jeśli nie jestem z tej rzeczywistości, a wolałam unikać niepotrzebnego narażania się na dezintegrację mojej osoby. Dlatego też uznałam, że dobrym wyjściem będzie zwyczajna praca nad ciałem. Zamknęłam oczy i próbowałam się rozluźnić. Skupiałam się na każdym kawałku mojej skóry, aż przechodziły mnie przyjemne dreszcze i ogarniało mnie poczucie relaksu i odprężenia. Poza tym ponownie zastosowałam dawną metodę mamy, polegającą na głębokich, powolnych oddechach. Wykonując to wszystko musiałam naprawdę komicznie wyglądać, ponieważ nadal siedziałam po turecku wśród ciepłej kołdry, trzymając w dłoniach kubek z gorącą herbatą. Uśmiechnęłam się pod nosem sama do siebie. Rozpierała mnie duma, że z dramatycznego wręcz stanu fizycznego i psychicznego potrafiłam pozbierać się i uspokoić emocje. Nie wiedziałam jednak, czy przyszłe, czekające na mnie wydarzenia ponownie mnie nie rozbroją. W myślach zaklinałam, abym znalazła w sobie siłę, aby to wszystko przetrwać.
Moją pseudo medytację przerwało ciche piknięcie czytnika kart magnetycznych. Otworzyłam powoli oczy i podniosłam do ust kubek, aby upić kolejny łyk napoju. W spokoju oczekiwałam tego, co miało nastąpić. Byłam bardzo ciekawa, kto pojawi się w drzwiach. Już miałam stawiać zakłady, kiedy wejście się uchyliło i ukazała się w nich znajoma mi czupryna. Lekko się uśmiechnęłam, jednak na szczęście najpewniej Kapitanowi umknęło to uwadze, gdyż moja mina nie zmieniła się jakoś diametralnie, jako, że byłam w dobrym humorze, a na dodatek nadal trzymałam kubek tuż przy ustach, studząc herbatę. Niestety on nie wyglądał na ucieleśnienie pozytywnych emocji. Ba, nawet nie wyglądał tak neutralnie jak dnia wczorajszego. Jego twarz zdradzała czający się gdzieś w głowie smutek i niepewność. Zastanawiałam się, czy było to związane z tym, co ma zamiar mi powiedzieć.
— Mogę...? — zapytał niepewnie, jakby bijąc się z myślami, czy w ogóle powinien się o to pytać kogoś, kogo przetrzymują w charakterze więźnia.
— Pewnie — powiedziałam spokojnie, podnosząc głowę znad kubka. Kiedy tylko usłyszał pozwolenie wszedł, a drzwi zamknęły się za nim automatycznie. Kapitan wysunął krzesło stojące przy biurku i postawił je nieopodal łóżka, siadając na nim odwrotnie, niż zakładali zapewne jego twórcy. Cóż, widocznie uznał, że gdyby usiadł oparciem do tyłu, nie wiedziałby, co zrobić z nogami i jak ułożyć ręce tak, żeby wypadało. Nie mnie oceniać.
Widziałam, że kilka długich chwil zbierał się, żeby coś powiedzieć, jednak za każdym razem, kiedy otwierał usta, po chwili zamykał je i spuszczał wzrok. Dziwiłam się, że nie wie, od czego zacząć. Domyślałam się, że tej nocy nie mógł zasnąć i układał w głowie pytania, które powinien mi zadać lub szukał rozwiązania mojego niecodziennego problemu. Czyżbym się myliła?
W końcu jednak usłyszałam jego głos:
— Nie będziesz miała nic przeciwko, jeśli zadam Ci parę istotnych pytań? — zaprzeczyłam ruchem głowy. — W porządku… — odparł, jakby odhaczając w głowie ten jeden wstępny punkt, który sobie uprzednio założył. Nadal dziwiła mnie jego blokada, jakby nie potrafił dobrać odpowiednich słów i sklecić właściwych zdań. A przecież jeszcze wczoraj szło mu rewelacyjnie, zważając na to, że wtedy byłam tak negatywnie nastawiona, więc było to nie lada wysiłkiem. Czemu w takim razie teraz, w sprzyjających warunkach, nie wiedział nawet od czego zacząć? Zastanawiałam się, jak mogę pokazać mu, że jestem gotowa na wszelkie pytania i naprawdę nie gryzę, jeśli tego właśnie się obawiał, jednak zanim wpadłam na jakikolwiek pomysł, on zdążył się przełamać. — Po pierwsze, jak to się stało, że akurat ty znalazłaś się w innej rzeczywistości? — zapytał, szczerze zaciekawiony odpowiedzią. Cóż, nie tego się spodziewałam na początku rozmowy, ale uznałam, że pewnie nadrobi to później, jak zauważy, że nawet nie zna mojego imienia. Zbyłam więc ten fakt, jakby nic się nie stało.
— Cóż, to skomplikowane, jednak w skrócie ujmując kilka lat temu zdobyłam powiązanie z Kamieniem Czasu, który posiadał mój ojciec i od tamtej pory wpływała na mnie pośrednio jego energia w postaci wizji, co potwierdziło się dopiero stosunkowo niedawno, dzięki badaniom Shuri. Przez przypadek odkryła ona również to, że od momentu, kiedy Thanos użył wszystkich Kamieni jednocześnie, także i ich moc przeze mnie przepływała, wzmacniając wizje lub przesyłając je z innej rzeczywistości. — tu zrobiłam pauzę, widząc minę Kapitana pełną niedowierzania. — Wiem, to brzmi nieprawdopodobnie, jednak jak się okazało, to wszystko było prawdą. Potwierdza to sam fakt, że moja moc mistyczna została wykorzystana przez moc Kamieni, w głównej mierze najpewniej Kamienia Rzeczywistości, co przeniosło mnie właśnie tutaj. Sama na początku nie potrafiłam przyjąć tego do wiadomości, jednak byłam już w kilku miejscach, próbowałam także odkręcić wszystko na własną rękę i nic. Zwyczajnie nie ma mowy, żeby istniało inne wyjaśnienie tej całej sytuacji.
Pan Steve słuchał mojej wypowiedzi w skupieniu, cały czas analizując i intensywnie rozważając każdy wspomniany przeze mnie aspekt historii. Kiedy skończyłam, przez chwilę milczał, podpierając brodę dłonią i spuszczając głowę. Widać było, że bardzo intensywnie myślał, ściągając brwi.
— Czyli masz w sobie moc Kamieni? Czy nie rozważaliście możliwości odseparowania jej z Twojego ciała i stworzenie ich kopii?
— Tak, myślałam o tym, jednak Shuri wyjaśniła mi, że byłoby to wręcz niewykonalne. Musi Pan wiedzieć, że powiązanie to nie to samo co własność mocy. Ta energia nie mieści się we mnie, tylko w Kamieniach. Ja jestem tylko efektem ubocznym, bytem, przez który ta moc, a właściwie tylko jej mała część, przepływa. Nie jestem w stanie jej kontrolować. Wszystko jest zależne od decyzji Kamieni, jeśli posiadają one coś na kształt woli. Równie dobrze to, co mnie spotkało, może być tylko przypadkiem, nieoczekiwanym błędem w działaniu wszechświata. — czułam, że mi nie wierzy. Gdzieś w jego głowie musiały kołatać się wątpliwości co do prawdziwości moich słów. Czy naprawdę nie potrafię kontrolować tej mocy? Czy nie kłamię, iż jestem jedynie przekaźnikiem? Czy ukrywam coś i jeśli tak, to dlaczego?
— Aż trudno uwierzyć, że tak mała część mocy zdołała wysłać cię aż do innej rzeczywistości…
Na te słowa wzruszyłam tylko ramionami.
— Sama nie ogarniam swoim umysłem tego, co się ze mną dzieje. Jak dla mnie to nonsens, że akurat mnie się to wszystko przydarzyło. Jestem pewna, że gdyby chociaż był ze mną w tym momencie tata, to znałby wszystkie odpowiedzi na moje pytania. A tak to… — powiedziałam względnie swobodnie, upijając kolejny łyk stygnącej powoli herbaty.
— Ok, czyli stworzenie nowych Kamieni nie wchodzi w grę… A czy jest coś, co uważasz, że jest istotne i powinienem o tym wiedzieć?
~Tak, wszystko~ powiedziałam w myślach, przypominając sobie naszą poprzednią rozmowę. O dziwo wtedy było o wiele milej i swobodniej niż teraz. Jeszcze wczoraj miałam poczucie, że Kapitan naprawdę chce mi pomóc, dlatego interesuje się moją historią. Jednak dziś wiedziałam, że chodziło mu zupełnie o coś innego.
— Cóż… Moja ostatnia wizja nadal się nie wyjaśniła, ale na szczęście udało mi się ją prawidłowo rozszyfrować, a przynajmniej mam taką nadzieję. Chociaż według mnie jest to chyba zbyt oczywiste, więc i beze mnie pewnie już o tym wiecie.
— A mianowicie? — dopytał z wyczekiwaniem w głosie, domagając się wyjaśnienia. Starałam się ignorować ten pośpiech i nadmierny nacisk. Tłumaczyłam to sobie tym, że przecież Kapitan jak najszybciej chce znaleźć rozwiązanie, które odwróci wszelkie skutki działań Thanosa. Pewnie nadal nie rozumie, że to nie ja posiadam odpowiednie informacje na ten temat, a pośpiech tu nic nie da.
— Widziałam ostatnie chwile mojego ojca, jego myśli i uczucia, a także osoby mu towarzyszące. Był przekonany, że Tony Stark jest ważnym elementem całej układanki. Osobiście wierzę, że jeśli go ocalił za cenę Kamienia Czasu, to musiał mieć mocny powód. — wtedy w głowie zaświtała mi nader entuzjastyczna myśl, więc nie omieszkałam jej wyrazić, zanim Kapitan zdecyduje się jakkolwiek skomentować posłyszane informacje. — A tak właściwie, to czy byłaby możliwość rozmowy z nim? Bez obrazy, Kapitanie, jednak jestem pewna, że ma on większe szanse na to, aby wpaść na pomysł, jak odesłać mnie z powrotem.
Przez moment w głowie pojawiła mi się myśl o tym, że może to właśnie chciały zakomunikować moje wizje i to dlatego Tony Stark został ocalony przez tatę, jednak szybko je odgoniłam, ponieważ koniec końców nie byłam nikim ważnym w losach historii, aby cokolwiek kręciło się wokół mnie.
Z cierpliwością czekałam na jego odpowiedź, chociaż nowa nadzieja rozpierała mój umysł. Jednak mimo tak dobrych wiadomości z mojej strony Kapitan nadal pozostawał w stanie zdumienia i konsternacji. Czyżby nie zrozumiał prawidłowo moich słów? Wyglądał, jakby jego mózg się zawiesił, a nowe informacje odbiły się od jego uszu, jak groch od ściany. Postanowiłam więc jakoś przywrócić go do porządku subtelnymi sygnałami z mojej strony. Powoli odstawiłam kubek na szafkę, tuż obok pęt Atakamy, a kiedy wróciłam na swoje miejsce, przechyliłam głowę, chcąc złapać z nim kontakt wzrokowy. Byłam pewna, że jak mnie złapie w zasięgu swojego widoku, to od razu oprzytomnieje. Na szczęście ocknął się, zanim ziściłam swój plan, więc jak tylko podniósł głowę, to sama ustawiłam się do pionu, tuszując swoje zamiary.
— A więc to stało się w przestrzeni kosmicznej… — te słowa uderzyły mnie swoim brakiem sensu. Przecież…
— Zaraz, zaraz, czy to znaczy, że... — myśli na nowo zaczęły niebezpiecznie wirować. Przeczuwałam złe wieści, dlatego mentalnie szykowałam się na kolejną rozwianą nadzieję.
— Tony do tej pory nie wrócił na Ziemię. — Zamurowało mnie. Po chwili jednak oprzytomniałam na tyle, aby zadać pytanie.
— A ile czasu minęło od walki z Thanosem?
— Dwadzieścia dwa dni.
~Niemożliwe~ pomyślałam, bo mimo wszystko nie spodziewałam się aż takich rozbieżności w rozkładzie czasowym naszych równoległych rzeczywistości. Widocznie tutaj wiele sytuacji rozegrało się zupełnie inaczej.
Zastanawiałam się, czy jest możliwe, aby pan Stark miał aż takie problemy z powrotem na Ziemię. A może na własną rękę szuka zemsty na Thanosie? Pod wpływem emocji wszystko jest możliwe. Jednak czy byłby aż tak nierozsądny? Byłby zupełnym przeciwieństwem pana Tony’ego z mojej rzeczywistości.
— On na pewno tu wróci. — powiedziałam, zwracając uwagę Kapitana, który również na moment zawiesił się w zamyśleniu. Spojrzał na mnie ze zdziwieniem. — Musi żyć, ponieważ mój ojciec nie ocaliłby go, gdyby nie miał większej roli do odegrania w odkręcaniu tego wszystkiego. Coś ma się wydarzyć i nikt tego nie powstrzyma. Tata nie mógł się mylić.
Pan Steve milczał, a jego twarz nadal wyrażała niepewność i nieufność względem prawdziwości moich słów. W końcu jednak powiedział to, co mu leżało na sercu.
— Tylko, że czekamy tu bezczynnie już za długo — po tych słowach spojrzał mi prosto w oczy wyzywającym wzrokiem pełnym bólu. Czuł się odpowiedzialny za wszystko, co zaszło, a na dodatek dołowała go własna bezsilność.
Spuściłam wzrok zastanawiając się, co mu odpowiedzieć. Wyznać, że w mojej rzeczywistości cały proces trwa już ponad rok, mimo obecności pana Starka? Nie brzmi to niestety pocieszająco. Próbowałam więc znaleźć propozycje tego, co drużyna mogłaby jeszcze uczynić, aby popchnąć wszystko do przodu. Może próba znalezienia pana Tony’ego w kosmosie? Nie. Zbyt żmudna. Wyśledzenie Thanosa? Niewykonalne…
~Zaraz, zaraz, a właśnie, że tak!~ pomyślałam podekscytowana, kiedy przypomniałam sobie pomysł Shuri o podłączeniu mnie do aparatury i odnalezieniu powiązań mocy z mapą wszechświata.
— Jeśli posiadacie tutaj jakiegoś nieprzeciętnego naukowca, to prawdopodobnie mogę się przydać do odnalezienia Thanosa, a raczej wskazania miejsca, gdzie są Kamienie Nieskończoności. Prawdopodobnie wyczuję ich moc dzięki swoim powiązaniom. — pokiwał tylko głową na te słowa.
— Mam nadzieję, że to zadziała.
Nie powiem, że to zdanie mimo wszystko mnie nie dotknęło. Z jednej strony wiedziałam, że najpewniej nie chce on tryskać entuzjazmem przedwcześnie, jednak z drugiej czułam, że nadal w głębi nie do końca mi wierzy, a co za tym idzie poddaje w wątpliwość wszelkie informacje z mojej strony.
Po tych słowach wstał, odstawił krzesło i udał się w stronę wyjścia. Usłyszałam piknięcie czytnika oraz dźwięk otwieranych drzwi. Kapitan już miał za nimi zniknąć, jednak odważyłam się zadać gnębiące mnie pytanie.
— Panie Rogers! — Zatrzymał się jak na zawołanie, jednak nie spojrzał w moją stronę. — Czy gdyby podczas naszej pierwszej rozmowy nie uznał pan, że mogę się wam na coś przydać, to wyrzuciłby mnie pan stąd bez mrugnięcia okiem?
Może i było to śmiałe z mojej strony, ale wolałam się upewnić i ewentualnie pozbyć się zbędnych złudzeń o bezinteresowności Kapitana. Oczekiwałam prostej odpowiedzi. Tak lub nie. On jednak spojrzał tylko na mnie kątem oka i wyszedł, a drzwi zamknęły się za nim automatycznie.

Chapter Text

Jego reakcja i brak odpowiedzi wytrąciły mnie z równowagi. Poczułam mocny ucisk w przełyku, a oczy zaszły mi łzami. Rozpacz pragnęła owładnąć mną na nowo, znajdując lukę w mojej spokojnej postawie, jednak ja nie zamierzałam się poddawać. Zacisnęłam powieki, wzięłam kilka głębokich wdechów i próbowałam się rozluźnić. Tylko spokój może mnie uratować. Nie mogę tak łatwo dać sobie zburzyć tego, co udało mi się wypracować w ramach przetrwania w obcej rzeczywistości. Abym wpadła na to, jak mogę wrócić do domu oraz nie przegapiła żadnej okazji, która się pojawi, aby tego spróbować, muszę być w pełni sprawności umysłowej. Nie czas na słabości.
Zastanawiałam się, co będzie kolejnym krokiem Kapitana. Czy znajdzie się ktoś, kto da radę skonstruować urządzenie do wytropienia Kamieni Nieskończoności? Jeśli Pan Tony oraz Shuri są nieobecni, to jedyną nadzieją może być pan Bruce Banner, jeśli on również nie rozsypał się w pył. Musiałam się jednak szybko zreflektować, ponieważ moja wiedza o rzeczywistości, w której się znajdowałam, była nikła i z pewnością nie miałam pojęcia, kto aktualnie stacjonuje w Bazie Avengers i kim są członkowie składu. Co prawda jak na razie wiele faktów pokrywało się z tymi, które znałam lub brzmiały one, jak zmodyfikowana wersja znanego mi świata, ale nie powinnam zakładać, że już wszystko rozszyfrowałam. Jak mawiał mój tata: „Kiedy idziesz w ciemności nie zamykaj oczu. Czasem ten jeden ruch pozbawia Cię ujrzenia tego, co wydaje Ci się oczywiste, a jeden promyk światła może poprowadzić Cię bezpiecznie do celu”.
Dlatego też skupiłam się na pseudo-medytacji, układając w głowie wszystkie informacje, które do tej pory udało mi się zebrać.
Przerwało mi dopiero ciche pukanie do drzwi. Nie miałam ochoty otwierać, ponieważ spodziewałam się, kto stoi po drugiej stronie. Po moim smutku pozostał tylko lekki cień, bo reszta zamieniła się w coś na kształt złości na Kapitana, a pośrednio na własną naiwność w ludzką bezinteresowność, co mocno odczułam w tamtym momencie, kiedy irytacja zaburzyła mój spokój i równowagę. W końcu jednak zdecydowałam się pozwolić przybyszowi na wejście, zdając sobie sprawę z tego, że mój pobyt w tym miejscu nadal jest całkowicie zależny od decyzji Avangers. Nie byłam u siebie, więc nie powinnam zachowywać się tak, jakby cokolwiek mi się tutaj należało, łącznie ze świętym spokojem czy czymś więcej, niż dach nad głową, jedzenie i szacunek, co, trzeba przyznać, i tak było ponad standardy, w których przetrzymywani są zazwyczaj więźniowie.
— Proszę! — krzyknęłam, czując, jak moja natura wręcz tęskni za wolnością. Podporządkowanie czy zależność od kogokolwiek nie były w moim stylu i nie uważałam, że może się to zmienić. Mimo to robiłam coś wbrew sobie, zdając sobie sprawę z patowej sytuacji.
Po charakterystycznym dźwięku czytnika drzwi się uchyliły, a na progu pojawił się, jak można się spodziewać pan Steve. Nie wszedł on jednak do środka, a jedynie wychylił głowę i zwrócił się do mnie słowami:
— Chodź ze mną. — po czym bez żadnego wyjaśnienia cofnął się na korytarz i udał się w bliżej nieokreślonym kierunku. Dźwięk jego kroków, chociaż zdawał się to być chód dość wolny, powoli zanikał, co, mimo wszelkich moich awersji, które wręcz szturmowały mój umysł, zmusiło mnie do podążenia za nim. Chyba naprawdę skończył się czas na uprzejmości.
Dogoniłam go, jednak nawet nie próbowałam pytać, gdzie idziemy i w jakim celu. Wiedziałam, że jeśli sam mi tego nie powie, to najpewniej również nie udzieli mi odpowiedzi. Byłam już szczerze zmęczona tym, jak bardzo obcy w tej rzeczywistości był dla mnie każdy człowiek. Nie wiadomo, jak zareaguje, co powie, czego się po nim spodziewać, a jedyny ton, jaki wolno przybrać, to ten oficjalny. Wiedziałam, że jeśli nie uda mi się wrócić do domu, to zbudowanie więzi czy ułożenie sobie tutaj życia od nowa będzie nie lada wyzwaniem.
W końcu dotarliśmy do celu, tak przynajmniej wnioskowałam po zachowaniu Kapitana, który przepuścił mnie w drzwiach prowadzących do jednego z pomieszczeń. Starałam się nie zdradzać moich emocji, jednak poczułam ukłucie tęsknoty, kiedy okazało się, że w środku znajduje się wiele urządzeń i komputerów, zupełnie, jak u Shuri.
Szybko musiałam odgonić ponure myśli, aby skupić się na słowach pana Steve’a i człowieku, którego obecność wyczuwałam. Promieniowanie gamma, identyczne, jak to wydzielane przez Kamienie Nieskończoności. I chociaż powinnam się była cieszyć, że ujrzę zaraz znajomą twarz, to jednak jedyne, co czułam, to strach i niepewność. Kim jest ten Bruce Banner? Jaki jest? Czy mi uwierzy i będzie w stanie pomóc?
— Przedstawiam ci naszego czołowego naukowca — powiedział Kapitan, kiedy ten szedł w naszą stronę. Po usłyszeniu tych słów wspomniany mężczyzna skrzywił się z niesmakiem. Był to z pewnością przejaw skromności oraz tego, że pan Bruce nadal odczuwał żal po stracie kompanów. Możliwe, że gonił go lęk przed własną bezradnością. Po części to rozumiałam, bo nie raz przemknęło mi przez myśl to, że lepiej, abym to ja zniknęła zamiast osób, które naprawdę mogłyby być potrzebne, żeby to wszystko odkręcić.
— Bez przesady... Czołowy, bo praktycznie ostatni — skomentował z naciskiem, po czym zwrócił się do mnie, podając rękę na przywitanie. — Bruce Banner — przedstawił się, starając się uśmiechnąć. Jego zachowanie na pierwszy rzut oka wcale nie różniło się od jego wersji z mojej rzeczywistości, co spowodowało, że ponownie się zamyśliłam. Z tego stanu wyrwała mnie jednak zdezorientowana mina nowo poznanego oraz jego wzrok, który mimochodem powędrował w stronę Kapitana.
— Hope. Hope Strange — powiedziałam szybko, uśmiechając się mimo wszystko, co na szczęście spowodowało neutralną atmosferę. Nie mogłam pozwolić na to, aby pan Bruce uznał mnie za wariatkę, która zawiesza się, jak zepsuta maszyna.
~Profesjonalizm, Hope, pamiętaj. Nie możesz zawieść ich oczekiwań~ pomyślałam, aby przywrócić się do porządku.
Zanim przeszliśmy do rozmowy, zauważyłam, że pan Steve wygląda na skonfundowanego. Najwidoczniej dotarło do niego to, że do tej pory nie spytał mnie o imię. Przynajmniej tak chciałam myśleć, bo wolałam nawet nie zgadywać, co innego mogłoby zaprzątać mu tak nieprzyjemnie myśli. Czy moje zachowanie przyprawiło go o wątpliwości co do mojej wersji wydarzeń?
— Słyszałem, że posiadasz powiązanie z Kamieniami Nieskończoności — zaczął pan Banner.
— Właściwie to z jednym, jednak przez to, że wszystkie z nich są od jakiegoś czasu używane jednocześnie, pośrednio przepływa przeze mnie także ich moc — doprecyzowałam. Wiedziałam, jak ważne są takie odpowiedzi, aby naukowiec dobrał jak najtrafniejsze metody do stworzenia czy skalibrowania sprzętu potrzebnego do namierzenia pradawnych źródeł mocy.
Na moje słowa pokiwał głową i zapytał:
— Z którym z nich?
— Kamieniem Czasu. — Dalej kiwał w zamyśleniu, jakby coś kalkulując, po czym powoli podszedł do jednej z maszyn. W tym czasie ja ukradkiem ponownie zerknęłam w stronę Kapitana. Czy to pytanie ustalili wcześniej, aby sprawdzić, czy nie zmienię zeznań? Nie miałam pojęcia, jednak podejrzewałam to, ponieważ pan Steve musiał obserwować wszystkie moje reakcje, bo kiedy poczuł na sobie mój wzrok, on również spojrzał na mnie szybko, jakby z zakłopotaniem. Może było mu głupio, że nadal podejrzewał mnie o bycie wrogiem? Jednak to była zupełnie zrozumiała reakcja, ze względu na okoliczności. Sama zachowywałabym nieustanną czujność w podobnej sytuacji. Intruz to intruz - zawsze może być źródłem kłopotów. Nawet, jeśli teraz wydaje się możliwym sposobem na rozwiązanie problemu.
— W porządku. W takim razie możemy spróbować odnaleźć ślad Kamieni Nieskończoności — powiedział pan Banner, odwracając się w naszym kierunku. — Musimy spróbować — poprawił się, łamiącym się lekko głosem, jednak pełnym siły. — Zgadzasz się ze mną, Hope? — zapytał. Mimo tego, że chciał wykonać ten zabieg najbardziej na świecie, to jednak byłam pewna, że uszanowałby, gdybym odmówiła. Z trudem i ciężkim sercem, ale zdawał sobie sprawę z tego, że mam prawo o sobie decydować i pomijając aspekt mojej niewoli, nie chciał działać wbrew mnie.
Uśmiechnęłam się w duchu, że czytam z niego coraz lepiej, bo naprawdę jest bardzo podobny do pana Bruce’a, jakiego znałam.
— Tak, doktorze Banner — powiedziałam, starając się nie zdradzać mojej małej radości z powodu poczucia kolejnego podobieństwa z moją rzeczywistością. Mimowolnie kąciki moich ust poszły lekko do góry, co mój rozmówca najpewniej uznał za chęć dodania mu otuchy, jednak, choć nie miałam tego w planach, cieszyłam się, że udało mi się rozwiać jego czarne myśli i wątpliwości.
Moje słowa wywołały u niego wielką ulgę i radość. Zgodziłam się. Jeden krok przeciw bezczynności.
— Świetnie. W takim razie nie ma na co czekać! — powiedział, zacierając ręce na znak gotowości do działania.
Stałam tak chwilę zastanawiając się, kiedy Kapitan zaprowadzi mnie z powrotem do pokoju, jednak okazało się, że będę im potrzebna od razu. Pozytywnie zaskoczyło mnie to, że pan Banner już dawno skonstruował maszynę, która miała na celu odnalezienie Kamieni. Jednak była ona, jak wyjaśnił mi jej twórca, mało precyzyjna, ponieważ owszem, wykrywała energię i obrazowała ją na wirtualnej mapie wszechświata, jednak była to wszelka energia - nawet ta po wybuchu gwiazdy czy przy napędzie potężnego statku kosmicznego. Punktów było zbyt wiele, a środków na sprawdzenie za mało, aby je wykluczyć lub potwierdzić. Tym bardziej, że wiele z nich było ruchomych.
I tu właśnie pojawiała się moja rola, żeby, dzięki moim powiązaniom, zdefiniować poszukiwaną energię Kamieni Nieskończoności. Miałam nadzieję, że plan wypali, a Avangers będą o krok od znalezienia Thanosa.
Maszyna skonstruowana przez pana Bannera bardzo różniła się od urządzeń, do których podpinała mnie Shuri. Jednak jeden aspekt obie te rzeczy miały wspólny — do mojego ciała znowu musiały zostać przyklejone elektrody, stanowiące łącznik między mną a komputerem. Naukowiec nakreślił na moim ciele czerwone krzyżyki, gdzie miały zostać umieszczone, dzięki czemu mogłam pomóc mu w pracy. Na początku zapytał, czy w ogóle pozwolę mu na przeprowadzenie tej czynności, jednak się zgodziłam. Postanowiłam zachować się profesjonalnie i nie wydziwiać. W końcu liczyła się każda minuta. Na szczęście on również wykazał się profesjonalizmem - był bardzo delikatny i szanował moją przestrzeń osobistą, a kiedy natknął się na moje blizny na lewej ręce, z troską zapytał mnie, czy nie będzie mnie boleć, jeśli umieści tam elektrodę. To było miłe z jego strony. Mimo wszelkich wątpliwości co do mojej osoby nie traktował mnie jak wroga. Zupełnie nie tak, jak Kapitan, którego postawa względem mnie zmieniła się zaledwie w ciągu jednej nocy.
Badania trwały ponad pół godziny. Podczas tego czasu doktor pracował w całkowitym skupieniu, czasem tylko wydając mi pewne polecenia, które mogły pomóc w kalibrowaniu, lub szepcząc coś do siebie pod nosem.
— W porządku, to już wszystko — powiedział, podnosząc się z krzesła.
— Naprawdę? — zapytałam zdumiona szybkością badania.
— Tak. Na ten moment jesteś wolna. Jeśli będę cię potrzebował, to wyślę po ciebie Kapitana — mówiąc to skinął lekko głową w jego stronę.
W czasie, kiedy zdejmowałam z ciała elektrody, doszedł nas odgłos kroków i dźwięk otwieranych drzwi. Przerażenie na twarzy Kapitana nieco zbiło mnie z tropu. Z pewnością nie chodziło tu o troskę o moją prywatność. Już prędzej o ciszę do pracy dla pana Bruce’a, chociaż i tak reakcja pana Steve’a wydała mi się nader dziwna.
Wręcz dopadł do drzwi, blokując ich całkowite otwarcie.
— Boże, to tylko ty, Nat. — Usłyszałam, jak z ulgą wypuszcza powietrze, schylając głowę.
— Tylko? Widzę, że wysoko mnie cenisz — odparła Wdowa, udając irytację. Kapitan już chciał coś odpowiedzieć, jednak Natasha była pierwsza. — Czy ona tam jest? — zapytała, jakby z nutą niepokoju.
— Tak. Zaraz odprowadzę ją do pokoju. — powiedział, po czym dodał: — Nastraszyłaś mnie. Myślałem, że… To mógł być ktokolwiek.
Przez chwilę milczała, jednak po chwili usłyszałam, jak mówi smutnym głosem:
— Musimy im w końcu powiedzieć.
— Nie… Nie mogą się o niej dowiedzieć. Jeszcze nie teraz. — Na te słowa Natasha spojrzała w głąb pokoju. Złowiła mnie wzrokiem, jednak zaraz jej spojrzenie znów spoczęło na panu Steve’ie. Przez ten jeden moment dostrzegłam jednak błysk w jej oku. Pewnie martwiła się o to, jak bardzo jej przyjaciel angażuje się w tą z zgoła niepewną sytuację. Wstawia się za intruza, nie mając o nim zielonego pojęcia. Uszanowała jednak jego decyzję.
— Ok. Jak chcesz. Ale pamiętaj, żeby ten ‘dobry moment’ nadszedł. — powiedziała. — Idę stać na czatach. — dodała na odchodne, po czym odwróciła się na pięcie i odeszła.
Wtedy właśnie dotarło do mnie, jak wielkim ciężarem jestem. Miałam rację o tym, że Drużyna nie zgodziłaby się na mój pobyt tutaj, jeśli sam Kapitan zdecydował o tym, aby zachować mnie w tajemnicy. Ile osób o mnie wie? Co będzie, kiedy wszyscy się dowiedzą? Nie miałam pojęcia, ale chciałam wierzyć, że wszystko potoczy się w dobrym kierunku. Jeśli nie dla mnie, to przynajmniej dla nich i ich rzeczywistości, która stanie się moją, jeśli nie znajdę drogi do domu.

Chapter Text

Po powrocie do pokoju długo siedziałam, rozmyślając, co ze sobą począć. Chciałam się jeszcze na coś przydać. Jednak co mogłam zrobić ponad to? Właściwie teraz wszystko zależało od pana Bruce’a i wyników jego pracy. Reszcie pozostawało czekanie na rozwój wydarzeń.
Moje myśli mimowolnie skierowały się w stronę pana Tony’ego. Czy na pewno wróci? Co się z nim działo przez cały ten czas? Jednak dwadzieścia dwa dni to naprawdę dużo… Czy miał możliwość powrotu na Ziemię? Jeśli tak, to co go zatrzymało? Czy chce na własną rękę pokonać fioletowego tytana, szukając jego śladu w kosmosie? Pozostawały tylko spekulacje o jego losie, co mimo, iż nie był to ten sam człowiek, którego znałam w mojej rzeczywistości, to jednak był jego wersją w tej, a ja nadal nie mogłam całkowicie wyzbyć się wspomnień emocji dotyczących relacji z poszczególnymi osobami. Nawet patrząc na Kapitana miałam wrażenie, że zaraz rzuci w moją stronę jakimś zgryźliwym tekstem, jednak wynikało to bardziej ze strachu niż sentymentu. Właściwie w jego osobie od początku pokładałam nadzieję na poprawę mojego losu. Był dla mnie naprawdę miły i wydawało się, że chce mi pomóc. Dlatego dużym ciosem był dla mnie nagły chłód i dystans już następnego dnia od podjętej decyzji o moim pobycie w bazie. I choć nie mogłam mu mieć tego za złe, gdyż pewnie sam miał głowę pełną wątpliwości, zupełnie jak Natasha, to jednak zachowanie to nadal bolało. Już od dawna nie czułam się taka samotna.
Dlatego po części iskierką nadziei był dla mnie uprzejmy pan Banner, który, zdawało się, chciałby wierzyć w moją prawdomówność, a wiara ta, choć na pewno w dużej mierze była napędzana przez chęć naprawy patowej sytuacji ludzkości, to jednak nadal czuć było w niej taką zwykłą, ludzką troskę o jednostkę. I choć nie mogłam tego nazwać więzią właściwie po jednym spotkaniu, to mimo to cieszyłam się, że w moim otoczeniu istnieje taka osoba i w razie czego mogłabym próbować zwrócić się do niej o pomoc.
Moje przemyślenia przerwał milczący Kapitan. Wkroczył do mojego pokoju, aby przynieść mi posiłek, jednak mimo braku słów poczułam zmianę w jego zachowaniu. Chłód bijący od niego jeszcze kilka godzin temu teraz jakby ustał, a w jego miejsce wkroczyło zmieszanie. Wyglądał tak, jakby badania doktora Bannera potwierdzały jednak moją prawdomówność, więc pan Steve zrozumiał, jak bardzo krzywdzące mogło być jego zachowanie. Było mi go żal, bo przecież nie cofnie teraz czasu i tego nie zmieni, a wyrzuty sumienia będą go męczyć, dopóki nie pokażę mu, że nie mam do niego pretensji. W końcu mimo tego, jak bardzo jego słowa i gesty były dla mnie trudne, to jednak rozumiałam ich źródło i motywację. Zależało mi jedynie na tym, aby, jeśli to już minęło, zacząć po prostu od nowa, z czystą kartą - tak, jakby do tego nie doszło. Wiedziałam, że nam obojgu będzie z tym o wiele lżej. Dlatego też, kiedy pan Rogers kierował się w stronę wyjścia, tylko przelotnie zerkając na mnie z miną wyrażającą ubolewanie, zdecydowałam się odezwać.
— Kapitanie? — zatrzymałam go, co przywołało od razu na myśl pewne świeże wspomnienia. Jednak tym razem byłam pewna, że nic złego się nie wydarzy.
Pan Steve patrzył na mnie pytająco, a ja w jego oczach nadal widziałam poczucie winy, jakby chciał mnie przeprosić, choć nie sądził, że mogłabym wybaczyć mu wrogość w momencie, kiedy najbardziej potrzebowałam czyjegoś oparcia.
— Dziękuję — powiedziałam, uśmiechając się do niego w geście pocieszenia, a także na symbol tego, że nie chowam do niego urazy. Widać było, że zdziwił się moją postawą - najpewniej dlatego, że widział przecież, jak bardzo przybiło mnie jego wcześniejsze, chłodne zachowanie. Czym zasłużył sobie na wybaczenie? Mnie wystarczył jego szczery żal, którego nie potrafił ukryć pod połą powagi.
— Nie ma za co — mówił, spuszczając wzrok. — Za to, co dla nas zrobiłaś to my powinniśmy Ci podziękować.
— Nie… Pojawiłam się tu, stając się Waszym kolejnym problemem. Naprawdę… — ciągnęłam, jednak przerwał mi stanowczo.
— To nie ty byłaś problemem. Po prostu źle cię oceniłem. Wybacz — dawkował słowa, przedstawiając sprawę bardzo zwięźle i rzeczowo, co wskazywało na żołnierskie przyzwyczajenia. Jednak czuć było, że naprawdę ta sprawa go męczyła i wiedział, co chce mi powiedzieć. Bardzo miło mnie to zaskoczyło, bo oznaczało to, że zmienił wcześniej swoje nastawienie z otwartego na chłodne, ze względu na swoje wątpliwości, bo z jednej strony chciał mi wierzyć i pomóc, ale z drugiej nie mógł ryzykować życiem ocalałych członków swojej rodziny, za jaką miał wszystkich Avengers.
— Odizolowanie intruza to odpowiedzialna decyzja, według mnie. — Na te słowa spojrzał na mnie bez przekonania. Byłam pewna, że gdyby cofnął czas, to nie chciałby, abym czuła się tu obca. — Zresztą, już przy naszej pierwszej rozmowie intuicja dobrze pana prowadziła. Jest pan jedyną osobą, która mi uwierzyła. Nie każdy ma takie wyczucie — powiedziałam na pocieszenie, na co uśmiechnął się delikatnie, nie patrząc na mnie. Na pewno dziwił się, że ta rozmowa przeszła tak gładko, choć pewnie zakładał, że może być różnie. — Cieszę się, że mimo wszystko mogłam się na coś Wam przydać.
— Na pewno jeszcze nie raz będziesz mogła nam pomóc. Oczywiście, jeśli będziesz miała na to ochotę. W końcu jesteś wolną jednostką, możesz iść gdzie chcesz, a i tak do tej pory udało ci się zrobić coś, czego nie potrafił nikt z nas. Dzięki tobie najpewniej za kilka godzin będziemy mogli sprawdzić położenie Kamieni Nieskończoności lub znaleźć ich ślad z ostatnich tygodni. To wystarczająco dużo.
— Zawsze będę do waszej dyspozycji — twardo stałam przy swoim. — I tak nie mogę teraz odpuścić. Muszę znaleźć sposób, aby wrócić do swojego świata, a pomoc Wam z pewnością mnie do tego przybliża — patrzył na mnie ze zdziwieniem, że wykazuję tak mocną determinację, choć jeszcze niedawno byłam na skraju załamania. Właściwie tylko próbowałam być silna. W duchu strach nie opuszczał mnie od momentu, kiedy znalazłam się w obcej rzeczywistości i stopniowo narastał, gdy orientowałam się, że maleją moje szanse na powrót. W czasie pobytu w bazie Avengers miałam dość mieszane uczucia - raz czułam, że wszystko może się ułożyć, a innym razem, że zostanę tu na zawsze, na dodatek wśród ludzi, którzy mi nie ufają. Teraz też nie byłam pewna czy moja pomoc cokolwiek da, a także czy nie stanie się coś, co ponownie odmieni nastawienie Kapitana względem mnie. Jednak starałam się wierzyć, że będzie dobrze. Chwytałam się nadziei, jak tonący brzytwy, aby ukoić nerwy i dodać sobie otuchy — tak, jak radził mi niegdyś pan Thor. Mimo to kotłujące się we mnie emocje powodowały, że moje ciało aż trzęsło się ze strachu, który tak mocno próbowałam stłumić. Na szczęście najpewniej pan Steve zdawał się tego nie dostrzegać, co w pewien sposób mimo wszystko było dla mnie pozytywem, bo w tym momencie sama poddawałam w wątpliwość to, czy naprawdę się trzęsę, naprawdę się boję, jeśli nikt tego nie widzi? Ta myśl, w której niejako powierzałam zaufanie patrzącemu na mnie Kapitanowi, naiwna wręcz, jednak spowodowała, że naprawdę trochę się uspokoiłam. Może pan Steve nie widział mojej duchowej walki, jednak jego intuicja mogła mu to podpowiadać, gdyż zamilkł na chwilę, jakby czekając na moment, w którym realnie przestały mi drżeć ręce. Dopiero wtedy się odezwał:
— W porządku. W takim razie na pewno dam ci znać, kiedy będziemy cię potrzebować.
Pokiwałam powoli głową.
— Będę też bardzo wdzięczna za wszelkie informacje z zewnątrz, jeśli to nie problem. Wolałabym na bieżąco orientować się w Waszych planach co do Thanosa.
— Załatwione. Jednak od jutra twoja sytuacja w bazie trochę się zmieni, jeśli wiesz, co mam na myśli. — Spojrzałam na niego zdumiona. Domyślałam się, w czym rzecz, jednak nie wierzyłam, że dojdzie do tego aż tak szybko, tym bardziej, jeśli do tej pory Kapitan miał wiele wątpliwości. — Jutro im o tobie powiem — rzekł, po czym umilkł w zamyśleniu. Widać było, że jest niepewny przyszłej reakcji reszty drużyny. — Nie mam pojęcia, jak zareagują, jednak mam nadzieję, że uda mi się ich przekonać do tego, żebyś została. Jeśli tak się stanie, to przeniesiesz się do mniej obwarowanego pokoju i będziesz mogła na spokojnie przemieszczać się po całej bazie. No, może z wyłączeniem laboratoriów i prywatnych pokoi — uśmiechnął się do mnie żartobliwie. Choć bałam się reakcji reszty na moją historię, to jednak postanowiłam zaufać entuzjazmowi pana Steve’a. W końcu to on ma tutaj największy autorytet, więc inni członkowie Avengers najpewniej poprą jego decyzję, choć jest ona mocno kontrowersyjna. Tak się pocieszałam, jednak mój umysł był już mniej wystraszony, ponieważ wiedziałam, że jeśli nawet nie zgodzą się na mój pobyt tutaj, to pan Rogers nie zostawi mnie na lodzie i pomoże mi znaleźć miejsce, w którym mogłabym się zatrzymać i jakoś funkcjonować.
— To super — powiedziałam z ulgą. — Czy sala do treningów też wchodzi w grę? — zapytałam, kiedy przypomniało mi się, że jeśli zostanę tutaj na dłużej, to nadal powinnam trzymać formę, aby, jak na wojownika przystało, być zawsze gotowym na walkę, choć miałam nadzieję, że taka sposobność szybko nie nadejdzie.
— Jak najbardziej. Mamy tutaj duży kompleks pomieszczeń treningowych, na pewno któreś z nich będzie ci odpowiadać.
— Na pewno. Już tu kiedyś trenowałam. Choć nie mam pojęcia, czy rzeczywiście…
— Wszystko będzie wyglądać jak w twojej rzeczywistości? — spojrzał na mnie bystrym wzrokiem. Jego wysoko rozwinięta empatia wzbudzała u mnie podziw i byłam pewna, że kiedy wrócę do domu, będzie mi brakować tej wersji Kapitana. Jeśli w ogóle kiedykolwiek tam wrócę…
— Dokładnie — odpowiedziałam zdawkowo, z lekka przygnębionym głosem.
— Cóż, o tym się przekonasz już niedługo. A tymczasem ja będę się już zbierać. Pójdę sprawdzić, jak tam idzie Bruce’owi — oznajmił, po czym pożegnałam go i wyszedł, zostawiając mnie na powrót samą z myślami, które na szczęście były teraz o wiele lżejsze i pozytywniejsze niż przed jego przyjściem.
-------------
Niedługo po kolacji położyłam się, jednak sen nie nadchodził. Wcale się temu nie dziwiłam, bo choć z całej siły próbowałam przekonać się do solidnego odpoczynku, to jednak nadal byłam zbyt rozbudzona, aby odpłynąć. Gdybym była we własnej rzeczywistości, miałabym ciągle zajęte czymś ręce i umysł, a sen byłby zbawieniem, ale tutaj? Zupełnie nie miałam pomysłu, czym mogłabym się zająć. Mijał właściwie pierwszy pełny dzień mojego pobytu w bazie, więc moje możliwości, głównie ze względu na początkową, niepewną sytuację, były bardzo ograniczone. Nie mogłam sobie wyjść, nie mogłam z nikim rozmawiać, a Kapitanowi nie chciałam zajmować cennego czasu. Nawet wyjście do ciała astralnego było kiepskim pomysłem, bo biblioteka nie była w pobliżu mojego tymczasowego więzienia, a jednak gdybym się zbytnio oddaliła, to nie mogłabym zareagować na potencjalne przyjście pana Steve’a z jakimiś nowymi wieściami. W obliczu tych niesprzyjających okoliczności leżałam w łóżku, przekręcając się z boku na bok, zmęczona samym nic nierobieniem.
Nie wiedziałam, czy to dobry pomysł dać się ponieść własnym myślom, w obawie przed własną paniką lub odrzuceniem nadziei, jednak nie mogłam powstrzymać bombardujących mnie przemyśleń. Byłam jednocześnie podekscytowana nadchodzącym dniem i zestresowana nim. Bałam się, jaka będzie reakcja członków drużyny Avengers na moją osobę. Wywołam panikę, a może moja sprawa okaże się błahą w ich oczach? Czy poprą decyzję Kapitana? Czy doktorowi Bannerowi udało się i będzie w stanie jutro podać spędzające wszystkim sen z powiek informacje?
Tyle pytań, a zero odpowiedzi.
~Jak zwykle zbyt wnikliwie wszystko analizuję~ upomniałam się w myślach. W końcu opatuliłam się mocniej kołdrą, zamknęłam mocno oczy i starałam się oczyścić umysł. Nie mam pojęcia, ile czasu minęło, jednak w końcu zasnęłam, oddając się błogo w ramiona snu.
Kraina Orfeusza jednak nie przyniosła mi spokoju, ani ulgi, a strach i chaos. Śniłam, że znów jestem w mojej rzeczywistości, w Bazie Avangers. Stoję na korytarzu, a alarm świdruje mi skronie, zaś w głowie narasta dziwne przeczucie, któremu wcześniej z powodu zmęczenia nie dałam prawa głosu, jednak odbijało się ono echem w moim umyśle. Tamtego dnia czułam, że ten, kto zbliżał się niebezpiecznie do bazy, wywołując alarm, posiadał promieniowanie podobne do tego należącego do Kamieni Nieskończoności, o wiele silniejsze niż to, które ukształtowało zieloną postać doktora Banner’a, o której opowiadała mi kiedyś Shuri. Czy to możliwe, że to Thanos wracał na Ziemię, żeby raz na zawsze zniszczyć wszystkich członków drużyny Avengers? Bo choć moc ta zdawała mi się wtedy dość mała, to jednak nie mam pojęcia, z jak dużej odległości ją wyczuwałam. Jakie mogło być inne wytłumaczenie? Czy moje uczucie było błędne?
Wspomnienia wróciły ze zdwojoną siłą i nie byłam w stanie myśleć racjonalnie. Chciałam się po prostu obudzić. Na szczęście nie była to wizja, a zwykły sen, więc gdy będąc w nim świadomie wbiegłam do jakiegoś pokoju i wyskoczyłam przez okno, strach przed spadaniem ocucił mnie i udało mi się wybudzić. Gwałtownie usiadłam, oddychając krótko i nerwowo, a moje ciało oblewał pot.
~Spokojnie, to był tylko sen~ powtarzałam sobie w myślach. Starałam się uspokoić, jednak, choć oddech powoli zwalniał i serce przestało bić w zdwojonym tempie, umysł nadal był przesiąknięty strachem, spowodowanym tym, że nie ustało przeczucie, że w stronę bazy zbliża się źródło mocy, przypominającej tę należącą do Kamieni Nieskończoności.
~Co jest?~ pomyślałam, sądząc, że moja intuicja właśnie sobie ze mnie żartuje albo mózg przestał odróżniać fikcję od faktu i nadal żyje ostatnim snem. Zaraz jednak w moim umyśle pojawiła się opcja, której właściwie nie mogłam odrzucić. Było możliwe, że ten ktoś z mojej rzeczywistości ma swój tutejszy odpowiednik i podobne plany, co do grupy Avengers. Nie wiedziałam, co powinnam zrobić. Wszcząć alarm? To wydawało mi się słabym pomysłem, bo jednak najpewniej to byłoby sytuacją szokową dla osób z bazy, które jeszcze o mnie nie wiedzą, a Kapitan miałby spore problemy. W końcu właśnie jutro wszystko miało się wyjaśnić. Dlaczego to musiało się dziać teraz? Nie wiedziałam też, gdzie może być pan Steve ani gdzie właściwie ma pokój, co skłaniało mnie ku temu, że będę zmuszona wyjść i go szybko poszukać, ale będąc bardzo ostrożna, żeby nikt mnie nie zauważył, bo wzbudzę panikę nie tylko zbliżającym się intruzem, ale i moją osobą.
Właśnie miałam podjąć decyzję, kiedy poczułam, jak wszystko w moim pokoju się zatrzęsło, co wzmocniło mój strach.
~Już jest za późno~ stwierdziłam z niepokojem, wyrzucając sobie, że mimo krótkiego czasu na reakcję właściwie niczego nie zrobiłam, poza rozpatrywaniem za i przeciw różnych opcji.
W pewnym momencie jasna smuga pojawiła się na nocnym niebie niczym kometa i przez chwilę serce podskoczyło mi do gardła, bo przyszło mi na myśl, że może ten obiekt naprawdę jest ciałem niebieskim, pędzącym prawie na czołówkę z bazą. Zerwałam się z łóżka i podbiegłam szybko do okna. Stałam tak w napięciu, przypatrując się zbliżającemu się obiektowi.
~Statek kosmiczny~ zrozumiałam, kiedy mogłam się mu lepiej przyjrzeć. Z każdą chwilą widziałam coraz wyraźniej to, co się rozgrywało na dworze. Ze zdumieniem zauważyłam, że na teren przed bazą wybiegło kilka osób. Ledwo je odróżniałam, bo mój pokój znajdował się na jednym z najwyższych pięter, ale zdawało mi się, że wśród nich jest Kapitan, Natasha i… Pepper. Czując kolejny przypływ wspomnień i to, jak ze smutku zaciska mi się gardło, oderwałam wzrok od grupki. Uznałam, że w tym momencie nie czas na takie sytuacje, choć zdawałam sobie sprawę z tego, że już jutro (a może i dziś, bo było już pewnie grubo po północy) będę musiała stawić czoło ‘sobowtórom’ osób z mojej rzeczywistości. Obiecałam sobie, że się przy nich nie rozkleję i miałam nadzieję, że uda mi się to osiągnąć.
Skierowałam swój wzrok ponownie w stronę statku. Przez chwilę sądziłam, że mam zwidy, bo zdawało mi się, że jasna smuga nie pochodzi z turbin napędowych maszyny, a jest ona jakby płonącym człowiekiem, który podtrzymuje kosmiczny pojazd. Później jednak ze zdziwieniem odkryłam, że nie myliłam się. Statek unosiła emanująca energią kobieta, która zaraz potem położyła go na trawie. Jej osoba zaparła mi dech w piersiach tak, że autentycznie przez moment zapomniałam o oddychaniu. Byłam praktycznie pewna, że to ona jest źródłem promieniowania niezwykłej mocy. Moje myśli już odbiegały na tory, na których pojawiało się miliony pytań, jednak wszystkie ustały, gdy tajemniczy pojazd kosmiczny otworzył się, a z wnętrza wyłoniły się dwie znane mi sylwetki. Sądziłam, że mój zaspany mózg znów płata mi figle, bo wydawało mi się, że widzę pana Tony’ego i panią Nebulę. Kosmitki nie dało się pomylić, zaś pana Starka poznałam po świecącym się białym światłem reaktorze, który również w tej rzeczywistości posiadał pośrodku klatki piersiowej. Mimo tak dobitnych faktów nie mogłam uwierzyć w to, że obraz przeze mnie widziany nie jest jedynie kolejnym snem.
Zastygła w bezruchu obserwowałam zachowania osób na zewnątrz i coraz bardziej czułam, że wzrok mnie nie myli. Gdyby ludzie ze statku byli intruzami, to członkowie Avengers na pewno nie zachowywaliby się względem nich tak ufnie, chętni do pomocy. A w końcu widziałam sceny, które wręcz mogły rozczulić, jak przywitanie z kimś ważnym po latach, choć przecież minął niecały miesiąc od zniknięcia pana Tony’ego w przestrzeni kosmicznej. Ten okres i tak najpewniej zdawał się wszystkim wiecznością. Rozumiałam to, bo sama ledwo utrzymywałam własną determinację, kiedy mijały miesiące od zniknięcia taty, a ja czułam, jakby szanse na jego powrót coraz bardziej malały.
Odetchnęłam głęboko, czując częściową ulgę. To nie był wróg, nikomu nie groziło niebezpieczeństwo, co znaczyło, że najpewniej w mojej rzeczywistości alarm spowodowała ta sama pokojowo nastawiona osoba. Tajemnicza kobieta, która ma wielki potencjał, aby nam pomóc. Jeszcze nigdy nie widziałam latającego człowieka, który na dodatek posiada tak ogromną moc. A może jest ona kosmitką? Czy jest znana członkom Avengers? Miałam nadzieję, że dowiem się tego już niedługo z ust Kapitana. Co więcej wrócił pan Tony, który zdawał się być nadzieją na rozwiązanie problemu, co z pewnością podniesie morale drużyny.
Powoli wróciłam do łóżka, choć czułam, że znów nie będę mogła zasnąć, tym bardziej po takiej dawce nowych informacji i pytań. Oprócz tego, że chciałam poznać tajemniczą kobietę, to mimo wszystko poza pokój ciągnęła mnie także troska o pana Tony’ego, którą starałam się zagłuszyć, powołując się na to, że była to obca dla mnie osoba i jej los nie powinien być dla mnie istotny. Mimo gonitwy myśli w końcu udało mi się ponownie zatopić w snach - tym razem na szczęście jak najbardziej neutralnych.
----------
Rankiem obudził mnie dopiero głód. Nocne wydarzenia były dla mnie na tyle zaskakujące i po części stresujące, że gdy już organizm poczuł się bezpiecznie podczas snu, to wolał sobie odbić te nieprzyjemne chwile. Po części miałam mu to za złe, bo przecież liczył się czas, a ja chciałam jak najszybciej zorientować się w nowej sytuacji oraz być gotowa na moment, który Kapitan uzna za dogodny, aby mnie już wszystkim przedstawić i zasądzić o moim losie.
Dlatego gdy tylko dotarła do mnie myśl o tym, że właściwie nie wiem, która godzina i może być późno, zerwałam się na równe nogi. Na początku poczułam ulgę, gdy zauważyłam, że na stoliku nie ma śniadania, jednak gdy mój brzuch zaburczał przeciągle zrozumiałam, że coś jest nie tak. Musiało być późno, jeśli byłam aż tak głodna.
Westchnęłam zrezygnowana, uświadamiając sobie, że najpewniej o mnie zapomnieli, właśnie przez wzgląd na nowe okoliczności. Mają pełne ręce roboty. Może szykują plan podejścia Thanosa? A może już wyruszyli, aby go odnaleźć? Byłam ciekawa, czy mój wkład w system doktora Bannera naprawdę się na coś przydał.
~No cóż. W takim razie sama wybiorę się na śniadanie~ uznałam, bo czułam, jak bardzo mój organizm domaga się posiłku. Dlatego szybko się przebrałam w świeże ciuchy przyniesione przez Kapitana, założyłam pierścień na palce i zrobiłam portal, który omijał drzwi do pokoju. Mogłam od razu przeteleportować się do kuchni, jednak nie dość, że nie byłam pewna, czy układ bazy w tej rzeczywistości jest identyczny, jak w mojej, to jeszcze mogłam się tam pojawić przed niczego niespodziewającymi się osobami. Bo choć były duże szanse na to, że Avangers jak najszybciej zdecydowali się na podróż w kosmos, aby poskromić tytana, to jednak brałam pod uwagę fakt, że najpewniej przybysze musieli odpocząć po tak długiej drodze, więc była szansa, że wszyscy są na miejscu i mogę się na nich przypadkiem natknąć. Mimo wszystko luźne ubrania sprawiały, że nie wyglądałam na wojowniczkę, a raczej zabłąkane dziecko lub ducha, co łatwo byłoby wyperswadować komukolwiek, jeśli zniknęłabym w mgnieniu oka, gdy tylko ktoś się odwróci lub zniknę za rogiem.
Właściwie nie wiedziałam, którędy iść, jednak uznałam, że najpierw sprawdzę miejsce, w którym była kuchnia w naszej bazie. Przemierzałam więc korytarze w skupieniu, wytężając słuch i starając się, aby moje kroki były jak najmniej słyszalne. W końcu dotarłam do celu mojej wędrówki i po głębokim wdechu dla odwagi, otworzyłam powoli drzwi do pomieszczenia. Z ulgą stwierdziłam, że nikogo nie ma w środku. Z upragnieniem więc rzuciłam się na lodówkę i przygotowałam sobie kilka kanapek, aby zaspokoić głód. Kiedy posiłek był już gotowy stworzyłam portal i wróciłam do pokoju z talerzem pełnym oczekiwanych pyszności. Zajadałam się ze smakiem, jednak z każdym kęsem, kiedy uczucie pustego żołądka malało, zdawałam sobie sprawę z tego, co mój umysł widocznie zdołał uznać za normalne. Nadal wyczuwałam promieniowanie mocy tajemniczej kobiety, które dochodziło gdzieś z wnętrza bazy. Zrozumiałam, że w takim razie nie mogli jeszcze wyruszyć, bo z pewnością nie zostawiliby na Ziemi tak ważnego sojusznika.
Kończąc posiłek zastanawiałam się, co dalej zrobić. Poczekać na Kapitana czy może odnaleźć go i delikatnie przypomnieć o obiecanych przez niego planach na dzisiejszy dzień, które miały zmienić moją sytuację w bazie. Ostatecznie ciekawość wygrała, bo chciałam dowiedzieć się trochę na własną rękę, co w trawie piszczy, a więc co planują Avengers. Wyjście potraktowałam jako nielegalny wręcz zwiad, który miał jedynie przypomnieć Kapitanowi o tak ważnej sprawie, jak ujawnienie mnie. Jeśli nadal nie wylecieli w kosmos, to miałam nadzieję, że przy szybkim obrocie spraw może jeszcze uda mi się do nich dołączyć. Bardzo chciałam się na coś przydać. Tym bardziej, że ta podróż, spotkanie twarzą w twarz z osobą, która była odpowiedzialna za zniknięcie mojego ojca… Przynajmniej mogłabym przyczynić się jakkolwiek do przywracania stanu sprzed pstryknięcia. Nie będę już bierna, jak w momencie ostatnich walk, kiedy nawet nie zdawałam sobie sprawy z zaistniałej sytuacji. Jak niby nigdy nic siedziałam w Kamar-Taj, odrabiając lekcje, niczego nie podejrzewając, kiedy inni walczyli. Byłam żałosną ignorantką. Obiecałam sobie nigdy więcej nie popełnić tak okropnego błędu.
Pod wpływem motywujących mnie myśli, które sprawiały, że aż się we mnie gotowało ze złości na samą siebie, opuściłam pokój, w poszukiwaniu Kapitana. Nadal jednak zupełnie nie wiedziałam, jak go odnaleźć. Żałowałam, że jeszcze nie poznałam tej sztuczki, której przecież na pewno często używał tata. W głowie zanotowałam, że muszę nauczyć się jej przy najbliższej okazji, gdy wstąpię do kamartaskiej biblioteki.
Z braku innych pomysłów postanowiłam użyć mojej zdolności do wyczuwania promieniowania podobnego do tego pochodzącego od Kamieni Nieskończoności, aby odnaleźć pana Bannera i zapytać go o numer pokoju Kapitana lub jakieś wskazówki co do tego, gdzie też może teraz być. Miałam nadzieję, że podczas mojej wędrówki akurat się z nim nie minę, bo na pewno przestraszyłby się moją nieobecnością nie na żarty, a takiej wpadki nie potrzebowałam.
Zamknęłam oczy i kiedy się skupiłam, to wyczułam oba źródła promieniowania, choć przez moc tajemniczej kobiety musiałam naprawdę wytężyć intuicję, aby zauważyć ślad doktora Bannera. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że muszą być stosunkowo niedaleko siebie, może nawet w jednym pomieszczeniu. Czyżby ją również naukowiec postanowił podpiąć, aby skalibrować swoją maszynę? To było bardzo prawdopodobne. Choć mimo wszystko promieniowanie wyczuwałam w innym miejscu niż było laboratorium.
Udałam się więc w kierunku, który mnie interesował. Gdy byłam już stosunkowo blisko, zaczęły dobiegać mnie głosy, na co zwolniłam i idąc już powoli stawiałam delikatne, bardzo ciche kroki. Czułam, że mimo wszystko dobrym pomysłem było wybiec w samych skarpetkach. Rozróżniałam głosy Natashy, Kapitana i pana Tony’ego. Ich wypowiedzi były nieco zniekształcone, gdy słowa odbijały się od ścian korytarza. Zrozumiałam jednak, że Wdowa i pan Steve wyjaśniają sytuację i działania, jakie podjęli, na co pan Stark odpowiedział im coś rozgoryczonym głosem. Wyłapałam słowa o śnie, który zbagatelizował.
~Czy to możliwe, że on również miewał wizje?~ przeleciało mi przez głowę, ale nie dane mi było dłużej nad tym pomyśleć, bo ton Iron Mana był coraz bardziej dobitny, choć równocześnie bezsilny. Wyrzucał sobie i reszcie, że, choć proponował niegdyś otoczyć Ziemię pancerzem, to jednak nie doszło to do skutku, a gdyby jednak postawił na swoim, do niczego by nie doszło. Wyłapałam ledwo słyszalne odklejanie plastrów, po czym słowa kolejnej osoby, pana Jamesa Rhodes’a. W tamtym momencie zdecydowałam się, żeby zaryzykować i wychylić się choć trochę, aby spojrzeć na to, co dzieje się w środku. Na szczęście nie zostałam przez nikogo zauważona, gdyż oczy wszystkich były skierowane na centrum zamieszania. Poczułam ukłucie w sercu, widząc pana Tony’ego w takim stanie. Wyglądał na wyczerpanego, ledwo stał na nogach, a w pewnym momencie wyrwał z klatki piersiowej reaktor i wcisnął go Kapitanowi do ręki, po czym zaraz upadł, tracąc przytomność.
Nie mogłam na to patrzeć spokojnie. Szybko schowałam się ponownie za ścianką, przyciskając dłoń do ust, aby nie wydobyć żadnego dźwięku. Miotało mną uczucie rozpaczy i bezsilności, a do oczu napłynęły łzy. Ta zrezygnowana i przybita wersja pana Tony’ego wywarła na mnie piorunujące wrażenie. Naprawdę był na skraju wytrzymałości, a jego postawa nie wróżyła nic dobrego - tym bardziej wiary w to, że może wpaść na pomysł, który wszystkich na powrót uratuje i przywróci ich istnienia.
Stałam tak w bezruchu, nie wiedząc, jak powinnam zareagować. W środku już, zdawało mi się, udało się przenieść pana Starka w bezpieczne miejsce, a zajął się nim pan Bruce i pani Pepper. Już miałam zdecydować się, aby wrócić do pokoju i zaczekać tam na Kapitana, kiedy usłyszałam nieznany mi głos. Tajemnicza kobieta stwierdziła, że idzie zabić Thanosa. Byłam pod wrażeniem jej determinacji, bo właściwie wcześniej, a przynajmniej przez ten czas, w którym słyszałam rozmowę, nie poprosiła nikogo o pomoc, ani nawet się nie odzywała, zapewne sądząc, że sprawa jej nie dotyczy. Ale już Thanos ją interesował, co przyprawiało mnie o pytanie, czy straciła podczas pstryknięcia kogoś sobie bliskiego. I co tak właściwie robiła w kosmosie? Czy walczyła na innej planecie u boku pana Tony’ego i taty? Nie mogłam sobie przypomnieć, czy widziałam ją choć przez chwilę w mojej wizji.
Nagle głos zabrała pani Nebula. Słyszałam jej kroki, co spowodowało, że tylko bardziej skuliłam się, chowając sylwetkę w cieniu, w obawie przez wykryciem. Kosmitka powiedziała coś, co wszystkim wydało się trywialne. Thanos może być w ogrodzie. Czekałam z zastanowieniem na dalsze wypowiedzi zebranych, bo niestety moja wiedza o kosmosie sprowadzała się do podstawowej wiedzy o kolejności i specyfice planet w naszym układzie słonecznym, zaś nie mogłam zupełnie przypisać którejkolwiek z nich miana ‘ogrodu’. Wszystkie były raczej łyse i nieprzyjemne, gorące, burzowe lub bardzo zimne. Żałowałam, że nigdy nie zainteresowałam się wiedzą o szerszym kosmosie.
W pewnym momencie usłyszałam słowa pana Szopa, który stwierdził, że odnotowano wyładowanie mocy, spowodowane użyciem Kamieni, dokładnie dwa dni temu. Zaparło mi dech w piersiach. To wtedy, kiedy pojawiłam się w tej rzeczywistości. Byłam ciekawa, czy dopiero teraz o tym fakcie dowiedział się Kapitan, bo czułam, że po tym już na pewno nie zwątpi w moje słowa. Wychyliłam się lekko, aby ponownie spojrzeć w głąb pokoju. Umysł dopiero po chwili zidentyfikował pana Steve’a, bo przez te kilka minut nadal nie mogłam się przyzwyczaić do tego, że nie ma już brody. Wyglądał o wiele młodziej. Poza tym pocieszało mnie też to, że już tak bardzo nie kojarzył mi się z panem Rogersem z mojej rzeczywistości. W umyśle jawili mi się teraz jako dwie różne osoby, choć o podobnej aparycji.
W tle słyszałam słowa pana Bruce’a, jednak znów nie mogłam skupić się całkowicie na sensie zdań, ponieważ nagle Kapitan mnie w końcu zauważył. Najpewniej poczuł na sobie mój wzrok, który z pewnością był podejrzany, kiedy oczy wszystkich, których dostrzegał w pomieszczeniu, nie skupiały się na nim, a na rozmówcach i świecącym hologramie, który był mapą kosmosu. Z dumą stwierdziłam, że pochodził on z maszyny doktora Bannera, a więc miałam w tym swój wkład, choć anonimowy dla większości zebranych osób. Uśmiechnęłam się w duchu na ten pozytywny rozwój wydarzeń.
Mimo wszystko przerażony wzrok Kapitana w pierwszej chwili, kiedy mnie dostrzegł, sprawił, że zrozumiałam, jak bardzo nie powinno mnie tu być. Byłam już utwierdzona w przekonaniu, że pan Steve jeszcze nie zdążył reszcie o mnie powiedzieć i raczej nie zamierzał robić tego teraz. Mężczyzna zerkał na mnie ukradkiem, aby nikt się nie zorientował, że coś jest nie tak. W pewnym momencie nieznacznie pokiwał głową, na gest zaprzeczenia. Przyjęłam jego prośbę. Odsunęłam się w bezpieczne miejsce i z mieszanymi uczuciami, choć z pewnością wybijającą się ulgą, że moja ‘akcja szpiegowska’ nie zakończyła się fiaskiem, ruszyłam w stronę pokoju. Po drodze słyszałam jeszcze odważne słowa tajemniczej kobiety, która, jak wywnioskowałam z tej wypowiedzi, okazała się kimś w stylu obrońcy kosmosu. Naprawdę podziwiałam jej empatię i troskę o inne istoty, gdyż jej motywacją było właśnie to, że za wszelką cenę chciała dorwać Thanosa, odzyskać Kamienie i przywrócić brakujące istnienia. W duchu czułam, że kupiła mnie tym, stając się jednym z moich autorytetów. Miałam nadzieję, że niedługo będzie mi dane z nią porozmawiać.
W końcu głosy zostały w tyle, a kiedy byłam już pewna, że nikt nie może zauważyć mnie czy światła portalu, przeniosłam się do pokoju, aby tam cierpliwie poczekać na Kapitana i jego wyjaśnienia odnośnie nowej sytuacji.

Chapter Text

Ku mojemu zdziwieniu nie czekałam długo na pojawienie się Kapitana. Jego szybkie kroki na korytarzu od razu przykuły moją uwagę. Zapowiadały pośpiech, jednak sądziłam, że nie był on spowodowany chęcią pana Steve’a na danie mi reprymendy czy wygłoszenie kazania o tym, że nie powinnam wychodzić bez jego zgody. Na pewno zdawał sobie sprawę z tego, co mi obiecał oraz faktu, że zapomnieli o mojej obecności i gdyby nie to, że potrafię się teleportować, to na pewno cierpiałabym teraz z głodu, co uznawałam za wystarczający argument przemawiający w mojej obronie.
Mimo pośpiechu zapukał i wszedł dopiero po moich słowach przyzwolenia. Dało się wyczuć jego poddenerwowanie i stres, choć jego sylwetka zupełnie tego nie zdradzała. Wydawać by się mogło, że jest niewzruszony jak kamień i tylko oczy mówiły, że coś jest nie tak.
W ręku trzymał talerz kanapek, który od razu postawił na stoliku.
— Przepraszam, zapomniałem o tobie.
— Nie mam panu tego za złe. Trudno, żeby przynoszenie tu jedzenia stało się dla pana nawykiem. W końcu jestem tu dopiero od około dwóch dni. Nie da się do tego tak szybko przyzwyczaić. Sama obudziłam się dziś ze złudną nadzieją i przeświadczeniem, że to wszystko było jedynie snem. Jednak sądzę, że z każdym dniem będzie to dla mnie coraz bardziej oczywiste — mówiłam, nie potrafiąc zdystansować się do tej sprawy, przez co z neutralnego tonu przeszłam w poważny. W sercu czułam smutek i ciągły strach, bo wiedziałam, że moje słowa są prawdą. Byłam zdana na łaskę mocy Kamieni Nieskończoności i jeśli one z powrotem nie wyślą mnie do mojej rzeczywistości, to ugrzęznę tu już na zawsze.
— Nie będziesz musiała się do tego przyzwyczajać. Wiemy, gdzie najpewniej przebywa Thanos i niebawem wyruszamy, aby odebrać mu Kamienie — na te słowa spojrzałam na niego z nikłą nadzieją, jednak niczego nie byłam już pewna. Wolałam powstrzymać się od wiwatów i poczekać na autentyczny bieg zdarzeń, dlatego jedynie w zamyśleniu pokiwałam głową, czym widocznie zdziwiłam pana Steve’a, który najpewniej oczekiwał ode mnie pałającego entuzjazmu.
— Kiedy wyruszamy? — spytałam rzeczowo.
— Jak najszybciej.
— W porządku — powiedziałam, po czym zeszłam z łóżka, aby zabrać swoje ubrania do walki i jak najszybciej się przebrać w pokojowej łazience. Zatrzymały mnie jednak zdumione i dobitne słowa pana Steve’a.
— Hope? — stanęłam w bezruchu przy biurku, trzymając w rękach strój maga. — My lecimy. Ty zostajesz.
Nie wiedziałam, czy te słowa bardziej mnie zasmuciły czy zezłościły, ale pod wpływem emocji ścisnęłam mocniej w dłoniach swoje rzeczy, a oczy na chwilę zaszły mi łzami. Wiedziałam jednak, że nie mogę wybuchnąć, dlatego kilka głębokich wdechów pozwoliło mi się uspokoić.
— Czemu? — zapytałam z wyrzutem. — Przecież mogę wam się na coś przydać… — mówiłam, starając się przekonać Kapitana, aby zmienił zdanie.
— Nie zbieramy wielkiej armii. Jedynie kilka osób. Z pewnością damy sobie radę. Podejrzewamy, że tytan jest osłabiony po naszej ostatniej potyczce, a także po użyciu Kamieni. No i mamy ze sobą nowego, silnego gracza.
— Tę blondwłosą kobietę? — pokiwał głową, a ja skupiłam się na uczuciu, które nadal wywoływała we mnie jej moc. — Jest silna, ma Pan rację. — kiedy podniósł wzrok na moje słowa, uznałam, że dokończę moją myśl, aby obyło się bez zbędnych pytań. — Emanuje potężną energią, która przypomina mi tę Kamieni. Potrafię ją wyczuć, tak, jak pana Bannera. Gdyby nie oni, to dziś nie odnalazłabym Pana tak szybko w całej bazie.
— To wszystko wyjaśnia — odpowiedział spokojnym tonem zrozumienia. Po chwili jednak z niepokojem dodał — Czy podczas pobytu poza pokojem ktoś cię widział? — to pytanie nasunęło mi na myśl pewne niepokojące wątpliwości, dlatego uznałam, że wyjawię je bez zbędnych podchodów czy grzeczności.
— Nie. Lecz nawet jeśli ktoś by mnie zobaczył, to w czym problem? Przecież chyba zdążył im Pan o mnie powiedzieć, prawda? — na te słowa spuścił głowę, wiedząc, że będzie mi się musiał wytłumaczyć, jeśli rzeczywiście obietnica nie została dopełniona. Chwilę milczałam, jednak niecierpliwiłam się, a nie uzyskałam odpowiedzi, więc z desperacją drążyłam temat. — Lub powie pan niebawem? — pan Steve widocznie zastanawiał się nad odpowiedzią i z pozornym spokojem nadal zawzięcie patrzył w podłogę. — Kiedykolwiek?
Ostatnie pytanie było już jedynie cichym słowem, cieniem mojej emocjonalnej wypowiedzi. Milczenie pana Rogersa tylko utwierdzało mnie w przekonaniu, że coś jest bardzo nie tak, choć do tej pory on sam był przekonany o tym, jak ważny jest ten krok, abym już nie musiała czuć się jak intruz, ukrywając się w jednym z pokoi w bazie, niczym więzień. Po chwili dłużącego się milczenia Kapitan w końcu postanowił się odezwać.
— Plany się zmieniły. Nie mogę wyjawić im prawdy o tobie teraz, bo to wzbudziłoby niepotrzebne zamieszanie. Oni mi ufają, jednak ta tajemnica mogłaby sprawić, że zwątpią, a w najgorszym wypadku zrezygnują z misji. Nie chciałbym ryzykować ich rozproszeniem, kłótniami lub brakiem zgrania czy podporządkowania podczas walki — mówił z powagą, a kiedy skończył, spuściłam głowę, po czym westchnęłam z rezygnacją.
— Więc uświadomi ich pan, gdy wrócicie z kosmosu? — to pytanie widocznie go zdziwiło, bo nie odpowiedział od razu.
— Niestety chyba nie będę miał już okazji — spojrzałam na niego wyczekująco. — Postaramy się od razu użyć Kamieni. A Ty będziesz na to przygotowana i wrócisz do domu — parsknęłam cicho na te słowa, a na mojej twarzy pojawił się kwaśny, pobłażliwy uśmiech.
— To nie jest takie proste, Kapitanie. Sam pan wie, że znalazłam się tu przez przypadek. To nie ja sterowałam tą mocą. Do tej pory nie wiem, czy ktokolwiek nią sterował, czy Kamienie mają świadomość, czy był to jedynie jeden wielki przypadek — zamilkłam na chwilę, a uśmiech zszedł mi z twarzy. — Wolę nie dawać sobie nadziei, bo wiem, jak bardzo mogę się zawieść.
Momentalnie w pokoju zapadła cisza, którą przerwał dopiero pan Rogers słowami, które przypomniały mi nasze pierwsze spotkanie w tej rzeczywistości, kiedy stał się osobą, która jako jedyna mi uwierzyła i podniosła mnie na duchu:
— Jednak nie pozwalając sobie na nadzieję pozbawiasz się motywacji, która może zaprowadzić cię do celu.
To zdanie zrobiło na mnie duże wrażenie. Było całkowitą kontrą moich negatywnych myśli, dlatego postanowiłam je jak najlepiej zapamiętać, dla próby zmiany nastawienia. Może pan Steve miał rację i powinnam skupić się na próbie powrotu do domu, mimo początkowych porażek? W końcu w obcej rzeczywistości byłam zaledwie nieco ponad dwa dni, a to naprawdę nieduży odstęp czasu i nadal jest możliwość, że uda się odmienić mój los. Tym bardziej, że akurat udało się ocalić pana Tony’ego, zdobyć pomoc tajemniczej blondynki i odkryć prawdopodobne miejsce pobytu Thanosa. Przypadek? Nie sądzę.
Tak się zamyśliłam, że zapomniałam odpowiedzieć na słowa Kapitana. On jednak nie mógł na to czekać, ponieważ wiedział, jak bardzo czas się teraz liczył.
— Cóż, muszę już iść. Możliwe, że to nasze ostatnie spotkanie, więc… Powodzenia, Hope. Miło było cię poznać — powiedział, wyciągając rękę w moją stronę. Ah, nie lubiłam pożegnań. Poczułam, jak coś ściska mnie w gardle, jednak zacisnęłam zęby, starając się uspokoić.
— Dziękuję, Kapitanie. To zaszczyt poznać lepszą wersję ciebie — odparłam, ściskając oburącz jego dłoń. Starałam się nie drżeć z emocji, jednak nie dałam rady, więc szybko ją puściłam. Nagle stanął na baczność i zasalutował, mówiąc mocnym, żołnierskim głosem, którego mimo wszystko nie dało się wziąć na poważnie:
— Kapitan Ameryka dwa odmeldowuje się!
Właściwie nie wiedziałam, jak na to zareagować, dlatego starałam się go naśladować, choć po jego słowach nie potrafiłam nic odpowiedzieć, zalewając się łzami. Czułam, że będzie mi go brakować, bo chociaż znałam go krótko, to jednak zrobił dla mnie wiele i naprawdę cieszyłam się, że Kapitan Ameryka już nigdy nie będzie mi się kojarzył jednoznacznie źle.
Widząc moją reakcję uśmiechnął się delikatnie, a na jego twarzy widać było troskę pomieszaną z pewnego rodzaju nostalgią. Podszedł do mnie i przytulił, czego się nie spodziewałam, ale nie protestowałam. Ku własnemu zdziwieniu nie było mi niezręcznie, a w ramionach pana Rogersa przez chwilę mogłam poczuć się jak w silnych objęciach ojca.
— Coś czuję, że o tak dosłownie magicznym epizodzie nigdy nie zapomnę.
Kiedy mnie wypuścił, dodał tylko:
— Jak następnym razem będziesz chciała odwiedzić naszą rzeczywistość, to wpadnij na kawę. Tylko może lepiej zapukaj, zamiast pojawiać się nagle już w środku budynku. Nie wiem, jak to jest u Ciebie, ale tutaj to bardziej cywilizowany sposób — zakończył żartobliwie. Dzięki niemu zdążyłam się już uspokoić i w tamtym momencie zdobyłam się nawet na uśmiech, mimo obolałej od płaczu twarzy.
Po tych słowach skinął głową, na co odpowiedziałam tym samym, i wyszedł. Kiedy tylko zamknęły się za nim drzwi, już czułam ukłucie w sercu, jakbym traciła kogoś, z kim zdążyłam zbudować początek dobrej więzi.
Spojrzałam w stronę stolika, na którym Kapitan zostawił talerz z kanapkami. Właściwie od momentu śniadania zdążyłam trochę zgłodnieć, więc uznałam, że się nimi posilę, jednocześnie zagryzając smutki. Podczas posiłku poczułam, jak moc tajemniczej kobiety i pana Bannera oddala się, aż w końcu znika z mojego zasięgu. Wtedy też uświadomiłam sobie, jak blisko może czekać mnie powrót do domu. Postanowiłam więc czym prędzej się przygotować, bo przez moment pogoniła mnie do działania myśl, że mogłabym zostać przeteleportowana w pożyczonych ciuchach, kiedy moje zostałyby w tej rzeczywistości. Rzuciłam się więc w stronę łazienki i przebrałam się, składając zdjęte ubrania w zgrabną kostkę. Przez chwilę myślałam nawet o liście pożegnalnym czy liściku z podziękowaniami, głównie dla pani Natashy i pana Bannera, jednak ograniczyłam się do kilku banalnych zdań, które zapisałam na jednej z pustych kartek znalezionych w szufladach biurka. Byłam zbyt zaaferowana, żeby sklecić coś sensownego, co wyrażałoby wdzięczność, nie zaś chaos, który panował w mojej głowie w tamtym momencie.
Kartkę zostawiłam na kupce ubrań, zaś sama włożyłam pierścień na palce i usiadłam na łóżku, w celu medytacji. Byłam bardzo zestresowana i mimo zamkniętych oczu nie potrafiłam oczyścić umysłu, aby nic, żadne wspomnienia czy wątpliwości go nie rozpraszały. Nawet głębokie wdechy niewiele pomogły. Starając się zignorować te przeszkody bardzo mocno skupiłam się, aby wyobrazić sobie świat, a potem kosmos. Z doświadczenia podczas treningu z panem Tonym wiedziałam, jak ważna może być wyobraźnia i wizualizacja. Miałam nadzieję, że gdy poczuję moc Kamieni, to wymyślona mapa kosmosu zadziała jak radar, a mi może uda się w jakiś sposób skumulować moc, która wystarczy, aby przenieść mnie do mojej rzeczywistości. Nie wiedziałam, czy ten pomysł ma rację bytu, bo do tej pory kumulowałam w sobie jedynie moce otaczających mnie żywiołów, jednak uznałam, że warto spróbować, choć i tak ostateczny wynik mógł zależeć, jak w przypadku pierwszego czerwonego portalu, jedynie od ‘woli’ Kamieni bądź przypadku. Starałam się odgonić myśli o niepowodzeniu. Mimo tego, że po tej stronie spotkałam co najmniej dwie przychylne mi osoby, to jednak z całych sil chciałam już wrócić do domu. Za bardzo zdawałam sobie sprawę z tego, że nie należę do tej rzeczywistości. Że jestem błędem w działaniu wielkich sił, a moja obecność jest mimo wszystko zbędna. Może pomogłam w kalibrowaniu maszyny doktora Bannera, jednak czy bez tego by sobie nie poradzili, mając do pomocy blondynkę o silnej mocy powiązanej z Kamieniami lub posiadając informacje obeznanej w kosmosie i posiadającej więzi z tytanem Nebuli? Najpewniej bez większych problemów.
Westchnęłam.
~Weź się w garść. Wszystko będzie dobrze. Musi być, prawda?~ starałam się przywołać do pionu, gdyż bałam się, że stres może odebrać mi szansę na powrót, bo zwiększał on prawdopodobieństwo pomyłki lub rezygnacji pod wpływem negatywnych emocji. Dlatego też, mając już w umyśle mapę kosmosu, dążyłam do uzyskania spokoju, dodając kolorów mojemu tworowi i mieniących się efektów. Nie był to żaden wyczyn, gdyż każdy mógł wykreować coś takiego dzięki swojej wyobraźni, jednak w tamtym momencie i tak czułam się jak artysta, a trochę jak twórca wszechświata i to uczucie w dużym stopniu dodawało mi spokoju i fascynacji, w których się zatapiałam. Chyba pierwszy raz w moim życiu medytacja, która zawsze wydawała mi się nudna i zbyteczna, a także nieco skomplikowana, zadziałała, ukazując mi swój potencjał. Stres opuścił mój umysł. Nie byłam jednak pewna, na jak długo.

Chapter Text

Czas płynął w swoim tempie, jednak dzięki temu, że zajęłam się wizualizacją, czułam, jakby leciał szybciej. Skupiając się na kreowaniu mapy we własnej wyobraźni udało mi się na chwilę oderwać od trosk. Moja błogość ustała w momencie, kiedy w oddali poczułam silną energię Kamieni. Ku zdumieniu na mojej mentalnej mapce kosmosu naprawdę dostrzegłam smugę, która zbliżała się w kierunku Ziemi. Serce zabiło mi mocniej i już szykowałam się na moment, w którym wrócę do swojej rzeczywistości, kiedy uderzyła mnie jedna rzecz. Smuga ta miała jedynie dwa nierównomierne kolory, a to uczucie bliskości mocy Kamieni Nieskończoności nie przypominało mi przepływu mocy podczas moich wizji czy ostatniego przeniesienia między wymiarami, a… obecność blondwłosej kobiety i pana Bannera. Skupiłam się jeszcze mocniej, żeby sprawdzić, czy moje wątpliwości są słuszne i niestety tak właśnie było. Z rezygnacją otworzyłam oczy, opuszczając świat wyobraźni.
Uczucie bliskości owych energii wzmagało się z każdą sekundą, co oznaczało, że drużyna wraca z kosmosu i niedługo będzie już na Ziemi. Jednak dlaczego nie użyli Kamieni od razu, tak, jak zakładał Kapitan? A może uaktywnili je, jednak ja nie poczułam impulsu? Nie, to zbyt niemożliwe, jeśli ostatnim razem dotarł do mnie nawet impuls z równoległej rzeczywistości. Utrata powiązania z Kamieniami też nie wchodziła w grę, bo w takim przypadku nie mogłabym wyczuć energii bijącej od superbohaterów zmierzających do bazy.
Starałam się pocieszyć, że pewnie mają je ze sobą, jednak i ta opcja została mi szybko odebrana przez podstawową logikę. W końcu gdyby Kamienie były na statku, to czułabym energię ich wszystkich na pewno o wiele mocniej niż z innych źródeł. Byłam bardzo zestresowana. Czułam się osaczona przez własne myśli. Modliłam się, aby istniało inne rozwiązanie. Może Avengers zaopatrzyli się w specjalne pudełko na tak silne źródła mocy, które nie przepuszczało ich promieniowania?
Z nerwów wstałam z łóżka i zaczęłam chodzić po pokoju, czekając na ich powrót. Chciałam jak najszybciej spotkać się z Kapitanem, aby dowiedzieć się, co tak naprawdę zaszło. W końcu byłam już tak blisko powrotu do domu.
~To moja ostatnia nadzieja. Musi się udać~
--------
Po kilkudziesięciu dłużących się minutach zauważyłam, jak lądują na łące nieopodal bazy. Podbiegłam do okna, chcąc sprawdzić, czy wszyscy wrócili cali i zdrowi. Może przez cały czas starałam się sobie wmawiać, że przecież to będzie prosta misja, jednak tak naprawdę nikt nie wiedział, co bohaterów czeka w kosmosie i co zastaną w miejscu, w którym zakładano pobyt Thanosa. Na szczęście skład zdawał się być pełny, a każdy wyszedł z pokładu statku o własnych siłach. Mimo wszystko coś mi nie pasowało. Czy możliwe jest, iż po wielkiej wygranej członkowie Avengers nie spieszyliby się do bazy świętować lub do osób, które wróciły do świata żywych? Ich postawa jeszcze bardziej zbiła mnie z tropu, a niepokój wzrósł.
Miałam ochotę wyjść z pokoju, aby poszukać Kapitana, jednak przypomniałam sobie, jak bardzo byłoby to nie na miejscu w momencie, kiedy dla większości jestem tajemniczą, nieznaną osobą, którą w takiej sytuacji na pewno potraktowaliby jak zwykłego intruza. Przysporzyłoby to tylko kłopotów osobom, które o mnie wiedziały i trzymały to w tajemnicy. Pozostało mi więc jedynie oczekiwanie na wyjaśnienia. Postanowiłam sobie, że jeśli pan Steve nie pojawi się w tym pokoju w przeciągu kilku godzin, co oznaczałoby, iż sądzi, że wróciłam do własnej rzeczywistości, znów ruszę na zwiady, aby go odnaleźć. Przy szczęściu i odpowiedniej ostrożności może nikt mnie nie zauważy.
Na jego przyjście nie musiałam jednak czekać zbyt długo. Słysząc w oddali kroki na korytarzu jak zwykle nadstawiłam uszu, tym razem z jeszcze większym wyczekiwaniem niż ostatnio. Chciałam jak najszybciej dowiedzieć się o aktualnej sytuacji wynikającej z przebytej misji, jednak tak naprawdę panicznie bałam się tego, co mogę usłyszeć. Zastygłam w bezruchu w oczekiwaniu. Z każdej strony zdawały się mnie docierać sygnały, że coś jest nie tak, jednak ja nadal ślepo próbowałam szukać tych, które przywrócą mi nadzieję i logicznie wytłumaczą wszystkie niesprzyjające okoliczności. Nadaremno. Nawet dochodzące mnie dźwięki przyprawiały o kolejne wątpliwości. Kapitan bardzo zwolnił kroku tuż przed moimi drzwiami, a kiedy stanął, odczekał chwilę, jakby wahając się, czy wejść do środka. Dźwięk odblokowania wejścia za pomocą karty magnetycznej nigdy nie brzmiał tak złowieszczo, jak teraz, w zupełnej ciszy.
Pan Steve wszedł do środka, jednak wyglądał, jakby wcale nie chciał tu być. Nie chciał też na mnie patrzeć. Spojrzał tylko przelotnie na samym początku, jakby chcąc zorientować się, czy rzeczywiście jestem jeszcze wewnątrz pokoju. Chyba próbował się uspokoić, gdyż na przemian zaciskał dłonie w pięści i rozluźniał je. Już wtedy wiedziałam, że ma mi do przekazania złe wieści. Nie wiedziałam tylko, jak bardzo złe.
Patrzyłam na niego z wyczekiwaniem. Sądziłam, że jestem gotowa na najgorsze. Przecież nie może być aż tak źle, prawda? Thanosa nie było na tej planecie? Odnajdą go przy kolejnym użyciu Kamieni. Do użycia ich mocy potrzeba stworzenia nowej rękawicy? Jasne, poczekam. Co prawda nie miałam najmniejszej ochoty zostawać w obcej rzeczywistości na kolejne dłużące się dni lub tygodnie, jednak w ostateczności, gdybym była w bazie już jawnie i mogłabym zrobić coś więcej niż tylko siedzieć w pokoju, udałoby mi się ten czas wytrwać. Jednak czy Kapitana trapi ten czas zwłoki czy coś zupełnie innego? Dlaczego jakieś słowa nie chcą przejść mu przez gardło?
W końcu podniósł na mnie wzrok. Dojrzałam w nim poczucie bólu i rezygnacji.
~Porażka~ przeszło mi przez myśl, jednak czym była dla niego ta dzisiejsza? Koniecznością czekania kolejnych długich tygodni czy…
— Thanos zniszczył Kamienie.
Tej wiadomości zupełnie się nie spodziewałam. Rozważałam wiele możliwości, jednak przez myśl mi nie przeszło, aby tytan mógł dokonać czegoś takiego. Nogi ugięły się pode mną z bezsilności i rozpaczy, a z oczu popłynęły wręcz potoki łez, których za nic nie mogłam zatrzymać. Ta jedna, trzywyrazowa, krótka wiadomość stała się moim wyrokiem. Już nie ma nadziei. Czułam ten przekaz aż za mocno.
~To koniec. Już nigdy nie wrócę do domu~ dobijałam się w myślach, wiedząc, że tak właśnie jest i muszę się z tym pogodzić. Pojęłam, że tak naprawdę moje pojawienie się w innej rzeczywistości mogło być wypadkową najbardziej radykalnej decyzji tytana, jaką podjął. Może właśnie zniszczenie Kamieni w obu wymiarach jednocześnie spowodowało tak niekontrolowane i co gorsza nieodwracalne skutki?
Siedziałam na podłodze drżąca i zalana łzami. Pan Steve tym razem nic nie mówił. Nie pocieszał. Bo co miałby powiedzieć? ‘Będzie dobrze’? Sam pewnie już wiedział, że sformułowanie to nie będzie w stanie pocieszyć ani mnie, ani żadnej osoby, która straciła swoich bliskich w wyniku pstryknięcia, ani tym bardziej wszystkich biorących udział w misji, którzy na pewno czują się tak, jakby zawiedli po raz kolejny cały świat i samych siebie. W ciszy kucnął więc tylko tuż obok i przytulił mnie, próbując uspokoić.
Niestety żadne pocieszenie nie było w stanie załagodzić mojego smutku w tamtym momencie. Byłam załamana. Czułam, jakby coś we mnie pękło.
Wszystko to, co wydarzyło się w moim życiu przez ostatnie kilka lat, było dla mnie pewnego rodzaju poszukiwaniem siebie, jednak potrzebowałam w tym nie tylko czasu, ale i wsparcia, które z pewnością dawał mi dawniej mój tata. Dzięki niemu nawet w momentach, w których było mi ciężko, nie tylko przez moje wolne postępy w nauce sztuk mistycznych, ale i wpadanie w tarapaty, zawsze wiedziałam, że co by się nie działo, on zawsze przyjdzie mi z pomocą. Dlatego po jego zniknięciu czułam, jakby mój świat zatrząsł się w posadach. Już nie miałam mojego oparcia. Zostałam sama, bezsilna, nieporadna, winna swojej skrajnej bezużyteczności. I choć podejmowałam pewne desperackie kroki, które miały mi dać poczucie, że pomagam komukolwiek i przybliżam się w stronę przywrócenia taty, to jednak gdzieś z tyłu głowy wiedziałam, że to iluzja, a bez pomocy kogokolwiek z zewnątrz jestem tylko kłębkiem smutku, bezsilności i rozczarowania. Jeszcze nigdy nie walczyłam z realnym przeciwnikiem, nie ochroniłam wielu ludzi, jak bohaterka, a jedynie stałam z boku i nawet nie wiedziałam, co zrobić. Tym bardziej, że i tak wszyscy traktowali mnie asekuracyjnie. Czy to samo w sobie nie mówi, jak wielką porażką była moja osoba? Jedyne, co potrafiłam robić, to zanurzać się w smutku i rozpaczy, przez co zawsze ktoś musiał mnie pocieszać albo ratować. Nienawidziłam się za to.
--------------
Wiadomość o tym, iż Kamienie zostały zniszczone, tylko pogłębiła mój nieciekawy stan. Chwile smutku i poczucia całkowitej bezradności, towarzyszące mi odkąd z Ziemi zniknęła połowa populacji, przerodziły się w coś, co nie opuszczało mnie ani na moment. Będąc jeszcze w bazie Avengers w mojej rzeczywistości starałam się ignorować wszystkie sygnały, jakie wysyłał mi mój organizm i takie nastroje uznawałam za przejściowe i niewarte uwagi. Zawsze dzięki zachowaniom otaczających mnie wtedy ludzi czułam się lepiej i złe myśli w końcu umykały, więc łatwo było odrzucić je i odłożyć w niepamięć na jakiś czas, do momentu kolejnej ‘załamki’. Tym razem jednak stan ten stał się moją codziennością. Nie potrafiłam się cieszyć, a czasem nawet nie miałam siły być smutną. Tonęłam w neutralności i rezygnacji, nie widząc realnych, pozytywnych szans na moje dalsze życie w innej rzeczywistości. Co prawda na samym początku, kiedy się zorientowałam, gdzie się znalazłam, rozważałam wiele opcji, lecz były one czymś, czego ziszczenia się nie spodziewałam i odrzucałam w najdalsze zakątki umysłu, starając z całych sił skupić się na nadziei, która mi została. Dlatego też, kiedy ona odeszła, najgorsze wizje się ziściły, a zmęczenie, rozpacz i rezygnacja owładnęły moim umysłem już całkowicie, nie mając żadnej przeciwwagi.
Nagminnie zdarzało mi się przeleżeć praktycznie całe dnie w łóżku, jakbym swoją biernością chciała poczekać na koniec mojego istnienia. I nie było to wcale spowodowane tym, że musiałam nadal siedzieć w zamkniętym pokoju. Wręcz przeciwnie, kilka dni po niepowodzeniu misji odzyskania Kamieni większość osób stacjonujących w bazie rozjechała się po świecie i wszechświecie, do swoich spraw lub w celu ogarnięcia nadal owładniętego chaosem, strachem i niepewnością świata, co spowodowało decyzję Kapitana o przeniesieniu mnie do mniej obwarowanego pokoju dla gości. Już wtedy wykonywałam wszystkie czynności bardzo powoli, jakby zupełnie zapominając o czasie, nie potrafiłam się nawet uśmiechnąć na informację o nowym pokoju czy dostępie do sal treningowych. Ba, nawet nigdy nie zdecydowałam się na trening, ograniczając swoje aktywności życiowe do picia, jedzenia, spania, higieny czy patrzenia w sufit. Owszem, zdarzało mi się raz na jakiś czas wyjść na dwór lub na dach bazy, jednak sama nie wiem, dlaczego się tam udawałam. Nogi same mnie prowadziły, jakby organizm nadal miał coś na kształt tęsknoty za dawnym życiem oraz nieuzasadnionej nadziei.
~‘Hope’ znaczy ‘Nadzieja’ O, ironio!~ myślałam, uznając swoje imię za żałosny paradoks wśród tak wielkiego poczucia beznadziei, jakie siedziało w mojej głowie i dyktowało warunki egzystencji.
I pewnie moja stagnacja ciągnęłaby się tygodniami, a może nawet miesiącami, gdyby nie interwencja Kapitana. Tylko on i Czarna Wdowa zostali w bazie na dłużej, co było właśnie powodem pozwolenia mi na większą swobodę, jeśli chodzi o poruszanie się po terenie budynku i jego najbliższej okolicy. Wspomniana dwójka z pewnością zauważyła moją izolację, jednak widocznie uznała, że potrzebna mi jest taka chwila zupełnej samotności, aby przeboleć zaistniałą sytuację i przyzwyczaić się do jej skutków, akceptując to, jak jest. Niestety mimo upływu czasu moje zachowanie zupełnie się nie zmieniało, tak, jak samopoczucie. Nie sądziłam, że ktokolwiek realnie się mną przejmie, tym bardziej, że przypuszczałam, iż pan Steve i pani Natasha również nie są w najlepszej kondycji psychicznej po tej wielkiej klęsce bez nadziei na znaczącą poprawę. Jednak pewnego dnia zrozumiałam, jak bardzo altruistyczną, empatyczną, a przede wszystkim silną osobą jest Kapitan, kiedy niosąc na swoich barkach ciężar współodpowiedzialności za ostatnią porażkę oraz własne problemy i zmartwienia, nadal myśli o innych.
----------- [Steve Rogers]
Thanos przekazał nam informację o zniszczeniu Kamieni bardzo rzeczowo. Był wyczerpany, ale w tonie jego głosu brzmiała ulga i duma. Dokonał tego, czego miał dokonać i nikt nie był w stanie tego odwrócić.
Dla tytana był to niewątpliwy sukces, jednak dla wielu populacji we wszechświecie był to początek chaosu i żałoby po stracie bliskich. Ziemia nie była wyjątkiem. Mówi się, że pojedynczy ludzie nie mają znaczenia, kiedy patrzy się na nich z perspektywy całości społeczeństwa, jednak to właśnie zniknięcie tych pojedynczych osób na masową skalę spowodowało naruszenie pozornej stabilności naszej planety. Każda osobista tragedia potęgowała kryzys i gorycz społeczności światowej. Brakowało rąk do pracy, ludzie pogrążali się we własnych problemach, które w tej sytuacji przybierały o wiele większe rozmiary niż w czasach względnego porządku i spokoju.
Czułem się bezradny wobec ogromu naszej porażki. Zastanawiałem się, co miałbym powiedzieć jakiemukolwiek przypadkowo spotkanemu obcemu mi człowiekowi. ‘Zawiodłem’? ‘Przepraszam’? Nie. Nie potrafiłbym nawet spojrzeć tej osobie w twarz.
Jak szczur w zamknięciu miotałem się, nie pojmując, dlaczego nigdy nie ujrzę światła dziennego, jeśli mój właściciel umarł, uprzednio ukrywając klucz do klatki. Wybaczcie, słaba metafora. Ale naprawdę czułem się jak ten wyimaginowany gryzoń, za wszelką cenę szukając wyjścia, a kiedy już zrozumiałem, że ono nie istnieje, poddałem się.
Nie oznaczało to jednak mojej bierności. Wręcz przeciwnie, rozważałem podjęcie działań, które mogłyby pomóc tym w najtrudniejszej sytuacji. Zainspirowali mnie do tego moi towarzysze, których spora część zdecydowała się właśnie na globalną pomoc. Nie wszyscy, rzecz jasna. Niektórych nasza wspólna klęska przybiła tak mocno, że postanowili wyjechać w jakieś odludne miejsce i odpocząć, próbując jakoś poukładać sobie życie. Miałem nadzieję, że wrócą do ekipy, kiedy tylko poskładają się od nowa.
Dla nikogo z nas ta sytuacja nie była ani trochę komfortowa, jednak potrafiliśmy powziąć kroki na rzecz ogółu, jak za starych dobrych czasów, mimo, że te czasy wcale dobrych nie przypominały, a aktualny skład był tak okrojony, że trudno było o pozytywne nastroje naszej załogi.
Sam na początku nie wiedziałem, czym chciałbym się zajmować, jakie nowe obowiązki byłyby dla mnie najbardziej odpowiednie. Nat zdecydowała się zostać koordynatorem tych, którzy postanowili pilnować porządku wszechświata, szczególnie skupiając się na działaniach globalnych. Przez pierwsze tygodnie pomagałem jej w tym i we dwójkę trzymaliśmy w ryzach całą ekipę, monitorując oraz zlecając im zadania. Przy okazji starałem się podnieść morale, choć pesymizm panujący wśród załogi wydawał się być bardzo głęboki. Na to jednak nie mogłem zbyt wiele zaradzić. Trudno było mi wesprzeć każdego, szczególnie na odległość. Tym bardziej, kiedy sam potrzebowałem mentalnego wsparcia. Na szczęście oboje z Nat próbowaliśmy się pocieszać nawzajem, za co byłem jej bardzo wdzięczny, bo wiedziałem, ile musi ją kosztować próba zmiany podejścia na bardziej optymistyczne, w momencie, kiedy wszystko dosłownie zawaliło nam się na głowy i nie wiedzieliśmy, co począć i jak znów ruszyć do przodu. Ta sytuacja tylko utwierdziła mnie w przekonaniu o tym, jak cenna przyjaźń nas łączy.
W wirze nowych obowiązków sprawa Hope odeszła na drugi plan. Jak tylko okazało się, że w bazie zostanę oprócz niej tylko ja i Nat, podjąłem decyzję o przeniesieniu jej do jednego z pokoi gościnnych, tym samym dając jej pozwolenie na swobodne poruszanie się po terenie bazy i jej okolic. Stan dziewczyny wcale nie był najlepszy, jednak jako, że każdy z nas był aktualnie w dość dużym dołku, uznałem, że ona również potrzebuje teraz chwili samotności, aby wszystko sobie poukładać w głowie. Niestety, po czasie przyznaję, że była to niezbyt trafna decyzja. W momencie, kiedy nam udawało się jakkolwiek funkcjonować, ona zastygła w stagnacji. Jednak przekonałem się o tym zbyt późno, żeby móc szybko odmienić ten stan.
-----
Pierwsze tygodnie były dla mnie zbyt pracowite, abym myślał o czymś poza strategią ogarniania światowego chaosu. A może tylko próbowałem wmówić sobie to zajęcie, aby nie myśleć o tym, co tak bardzo nas wszystkich dobijało?
Mimo zaangażowania z każdym dniem coraz bardziej docierało do mnie, że nie będę potrzebny przy koordynacji i muszę znaleźć sobie inne zajęcie. Nat radziła sobie z wszystkim idealnie - budziła u drużyny respekt, a jej do bólu szczera postawa sprawiała, że wzbudzała jeszcze większy szacunek i zaufanie. Moje interwencje zdawały się zbyteczne, tym bardziej, że mimo starań rozluźnienia atmosfery wszyscy nadal byli spięci i podminowani. Zdawało się, że było na to po prostu za wcześnie, ale nie tylko ten aspekt udaremniał moje próby pomocy. Czułem, że w oczach moich kompanów stałem się kimś, kto samą swoją obecnością przypominał o porażce, będąc jej symbolem, tak, jak na początku, zbierając zjednoczoną drużynę, byłem symbolem nadziei na wygraną. Kiedy ta zniknęła, będąc zastąpiona przegraną, musiałem zapłacić za to, jako przywódca. Jako kapitan. Czułem się za to odpowiedzialny i jak najbardziej pojmowałem ten stan rzeczy, dlatego istotnie z każdym tygodniem oddalałem się od zadań koordynacyjnych, zastanawiając się nad swoją nową rolą. Chciałem pomagać zwykłym, szarym obywatelom, którym pewnie równie mocno wszystkie te wydarzenia siadły na psychice, odbijając się burzą negatywnych myśli i zachowań. Brałem pod uwagę możliwość stworzenia miejsca, w którym mógłbym prowadzić coś w stylu grupowej terapii samopomocy i wspólnego wsparcia. Nie każdego stać w tych czasach na wizytę u prawdziwego psychologa, a takie rozmowy, przegadanie spraw i trudności, mogłyby choć trochę im pomóc.
Wśród myśli o tym pomyśle uderzyła mnie jedna, związana ze sprawą o wiele bliższą niż snute przeze mnie plany na niedaleką przyszłość. Zapomniałem o Hope. Było mi strasznie głupio z tego powodu, bo to nie pierwszy raz, a dziewczyna nie miała tu zupełnie nikogo. Szybko się zreflektowałem i postanowiłem porozmawiać z nią jeszcze tego samego dnia.
Dochodziła trzecia po południu, więc miałem nadzieję spotkać ją w pokoju, odpoczywającą po obiedzie. Jednak będąc już na korytarzu niedaleko tego pomieszczenia, zobaczyłem, jak kroczy w przeciwnym kierunku. Szła plecami do mnie, ale z daleka dostrzegłem jej zgarbioną postawę. Tak skulona wydawała się niższa o głowę.
— Hope! — zawołałem w jej stronę, na co zatrzymała się i nieznacznie zwróciła się w moim kierunku, stając bardziej bokiem niż przodem. Przez krótki moment zaobserwowałem, że jej włosy były w nieładzie, oczy zdawały się mętne, bez emocji, a pod nimi widoczne były ciemne smugi, jakby była mocno niewyspana. Było gorzej, niż przypuszczałem. — Idziesz do kuchni, tak? — zapytałem, sugerując się kubkiem trzymanym w prawej ręce, na co ona tylko pokiwała powoli głową, odwróciła się na pięcie i ruszyła dalej w głąb korytarza. — Chciałbym z Tobą porozmawiać — ciągnąłem, choć to wcale jej nie zatrzymało. — Będziesz w pokoju za dwadzieścia minut? — próbowałem usilnie wymusić na niej odpowiedź, aby jakoś poprowadzić z nią konwersację, zamiast wygłaszać ten dziwny monolog, w którym to ja sam sobie odpowiadałem. Niestety i ta próba okazała się bezskuteczna, bo w reakcji na moje pytanie podniosła jedynie lewą rękę, pokazując kciuk uniesiony w górę. Westchnąłem. Zyskałem chociaż przybliżony czas naszej rozmowy, chociaż nie byłem pewien, czy Hope rzeczywiście będzie skora do wymiany zdań. Martwiłem się o to, jakie mogło być jej samopoczucie w ciągu ostatnich tygodni spędzonych praktycznie w samotności. Bo chociaż czasem zdarzało mi się minąć ją na korytarzu, zauważyć przez okno lub zajrzeć do jej pokoju, to jednak było tak jedynie na samym początku, tuż po jej przeprowadzce. Zrozumiałem, że najwyraźniej albo naprawdę akurat nie chodziliśmy na posiłek o tych samych porach, albo dziewczyna świadomie unikała kontaktu z kimkolwiek z bazy.

Chapter Text

Po ustalonym czasie Kapitan ponownie udał się w stronę pokoju Hope. Przez cały czas zastanawiał się nad tym, co ma jej powiedzieć, jak poprowadzić rozmowę i sprawić, aby nie stanęła ona w martwym punkcie. Zresztą, te opcje i tak będą do wykorzystania tylko, jeśli dziewczyna w ogóle się do niego odezwie. Popołudniowe spotkanie na korytarzu raczej nie zwiastowało nic dobrego, jednak Steve był mocno zdeterminowany, aby tę rozmowę przeprowadzić. Wiedział, w jakim stanie może być Hope i zdawał sobie sprawę z tego, że najpewniej potrzebuje pomocy i wsparcia. Pluł sobie w brodę, iż wcześniej tak bardzo zajął się sobą i sprawami tego świata, które i tak świetnie koordynowali pozostali Avengers, że zostawił dziewczynę samą sobie, co mogło jeszcze bardziej pogorszyć jej stan. Jednak wtedy tak o tym nie myślał. Przez szok związany z całkowitą porażką czuł wewnętrzną frustrację i podświadomie zawiódł się na Hope, a raczej na swoich wyobrażeniach o tym, iż może być ona kluczem w rozwiązaniu ich problemu. Fakt, iż pośrednio też dzięki niej odnaleźli Thanosa nie był dla niego w tamtym momencie niczym istotnym, bo misja się nie powiodła. A miało być inaczej. Teraz jednak było mu głupio, że przez swoje własne zawiedzione wymagania co do dziewczyny zaczął ją jakby pomijać i trochę podświadomie ignorować. Bo przecież każdy przechodzi kryzys egzystencjalny w obliczu porażki i braku rozwiązań w celu poprawy. Bo trzeba zająć się całym światem, a nie jednostką. Ona poczeka. Teraz wiedział, jak bardzo tego typu usprawiedliwienia spowodowały, że zaniedbał osobę, która z pewnością mocno potrzebowała wsparcia. Jakiegokolwiek.
Szedł korytarzem bardzo zdeterminowany, aby naprawić swój błąd. Co prawda nie znał Hope zbyt dobrze, a ich więź trudno było jakkolwiek sklasyfikować, jednak czuł się za dziewczynę odpowiedzialny, jako osoba, która pozwoliła jej zostać w bazie. Był kimś, kto dał jej dach nad głową, ale zarazem ograniczył jej wolność. Zaufał jej, ale jednocześnie czuł, że nie powinien. Teraz, po wielu przemyśleniach jego ambiwalentne postawy przekształciły się w coś bardziej stabilnego. Chciał, aby czuła, że baza może być jej nowym domem, jeśli tylko tego chce. On sam teraz ufał jej o wiele bardziej niż na początku, ponieważ większość jej słów znalazła potwierdzenie w rzeczywistości i choć nie dało się udowodnić w stu procentach jej pochodzenia z innego, równoległego świata, to jednak nie był to aspekt zupełnie nieprawdopodobny, więc nie dało się go też podważyć.
Kiedy Kapitan był już przy drzwiach do jej pokoju ogarnęła go niepewność. Czy będzie wiedział, jak z nią rozmawiać? Jak nie być tak bardzo formalnym, ale jednocześnie do niej dotrzeć i jej nie wystraszyć? W końcu jednak uczepił się własnej determinacji, którą miał jeszcze chwilę temu i starając się trzymać na pierwszym miejscu swoją szczerą chęć pomocy, uniósł dłoń, aby zapukać. Ze zdziwieniem jednak zorientował się, że drzwi są niedomknięte. Fakt ten sprawił, że zaczął się on zastanawiać, czy dziewczyna specjalnie nie zostawiła ich uchylonych, wiedząc, że będzie miała gościa. Pod uwagę brał również drugie, bardziej smutne rozwiązanie. Może przez to, że się załamała, częściej zdarzało się jej robić coś od niechcenia, jakby już nic nie miało znaczenia? Było to dla niego kolejnym potencjalnym sygnałem alarmowym, którego tym razem nie zamierzał bagatelizować.
— Puk, puk — powiedział, delikatnie pukając, jednak wewnątrz pokoju panowała cisza. — Mogę wejść? — zapytał, niepewnie zaglądając do środka. Nie chciał naruszać prywatności dziewczyny, ale z drugiej strony bał się, że mogło się stać coś niedobrego, dlatego z uwagą lustrował jej pokój. Miał nadzieję, że może po prostu zasnęła i stąd brak jej odpowiedzi.
Okazało się, że Hope leży nieruchomo na łóżku, patrząc w sufit. Kiedy Kapitan pojawił się na progu jej pokoju, spojrzała na niego przelotnie, zaraz wracając do swojego zajmującego zajęcia. W pierwszym momencie Steve pomyślał, że jest już na straconej pozycji, jeśli dziewczyna ma zamiar nadal milczeć, jednak ona po chwili odpowiedziała na jego pytanie.
— Tak. Pewnie.
Jej głos zdawał się być zachrypnięty, jakby od dawna niczego nie mówiła. To tylko pogłębiło wewnętrzne poczucie Kapitana o zaniedbaniu stanu dziewczyny.
Nie za bardzo wiedział, co powinien zrobić, ale ostatecznie podszedł do łóżka i usiadł na jego krańcu, od strony okna. Zastanawiał się, czy Hope specjalnie unikała światła czy to tylko przypadek, że położyła się po drugiej stronie, do której nie docierały promienie słoneczne. Na ten moment zdawało się, jakby liczył się dla niej tylko biały, pusty sufit, co było wręcz absurdalne, więc Steve domyślał się, w jak złym stanie ją zastał. Nie był on nawet porównywalny z rozpaczą, jaka ogarniała ją na ich pierwszym spotkaniu. Ten stan był czymś poważniejszym. Całkowitą rezygnacją.
— Jak się czujesz? — zapytał, uznając, że to kwestia, od której chciałby zacząć. Jednak dziewczyna na te słowa tylko wzruszyła ramionami.
— W porządku, tak mi się zdaje…
— Hope, widzę, że to nieprawda — nie dawał za wygraną Kapitan.
— No dobrze, nie jest w porządku. Czuję się okropnie. Czy to coś zmienia? — zapytała nadzwyczaj spokojnym, wręcz obojętnym tonem, choć Steve zauważył, ile energii włożyła w bardzo zrozumiałe wypowiedzenie tych słów. Chciała pomocy i mimo, iż o nią nie prosiła wprost, jej podświadome reakcje pokazywały, jak bardzo tego potrzebowała.
— Oczywiście, to zmienia wszystko.
— Na przykład?
— Jeśli czujesz się źle, to zrobię wszystko, co w mojej mocy, abyś poczuła się lepiej.
Na te słowa prychnęła i uśmiechnęła się lekko ironicznie, co przypomniało Rogersowi o ich pierwszej rozmowie.
— To nie jest takie proste, Kapitanie — po tych słowach uśmiech zniknął z jej twarzy. — Mnie nawet nie powinno tu być. A jednak jestem. Jak błąd w systemie. Jak puzzel, który zapodział się w układance, do której nie pasuje. I nie ma drogi wstecz — na te słowa Rogers powoli pokiwał głową ze zrozumieniem.
— Po części rozumiem, przez co musisz przechodzić.
Zerknęła na chwilę w jego stronę.
— Czyżby? Naprawdę wie pan, jak to jest pojawić się nagle w obcej dla siebie rzeczywistości, bez bliskich osób, będąc zupełnie rozbitym wewnętrznie? — zapytała, dodając jak najwięcej określeń swojej sytuacji, aby uzmysłowić Kapitanowi, jak bardzo nie wie, o czym mówi. Czekało na nią jednak wielkie zaskoczenie ze strony jej rozmówcy.
— Tak. Gdybym miał ogólnie opisać to, co mnie spotkało, to właściwie mógłbym użyć do tego dokładnie takich słów — Hope nie mogła uwierzyć w to, co słyszy. Czy pan Rogers próbuje za wszelką cenę jakoś podtrzymać rozmowę i zaraz się okaże, że tak naprawdę to, co ma na myśli, wcale nie było dla niego czymś, co mogło wywrzeć tak negatywne emocje? Jednak dziewczynie zdawało się, że mówi nadzwyczaj poważnie i szczerze, dlatego z zaintrygowaniem wpatrywała się w niego, czekając na to, co powie.
Właściwie nigdy nie interesowała się genezą superbohaterów, którzy ją otaczali. Co prawda bardzo dobrze znała historię swojego taty, a w rozmowach z osobami stacjonującymi w bazie we własnej rzeczywistości dowiedziała się różnych faktów i anegdot, ale nie o Kapitanie. Nie o kimś, kto tak bardzo za nią nie przepadał. Po prostu nie miała ochoty o nim słuchać. Wychodziła z założenia, że pewnie jest po prostu mega wysportowanym żołnierzem, który dzięki swoim sukcesom w wojsku jakimś cudem dostał się do drużyny Avengers i może właśnie przez to skoczyło mu ego. Jednak prawda była taka, że Hope znała go jedynie przez chwilę i wiedziała o nim tak niewiele, że te przypuszczenia po prostu nie miały w sobie zbyt wiele prawdy. Dziewczyna zdała sobie sprawę z tego, że może tamten Kapitan również podejrzewał ją o kłamstwo i dlatego traktował ją jak potencjalnego wroga, zupełnie, jak na początku pan Steve z tej rzeczywistości. Jednak mimo wszystko jej teraźniejszy rozmówca zdawał się być jej o wiele bardziej empatyczną i przyjemną osobą niż Kapitan z jej rzeczywistości, więc cieszyła się, że może poznać historię właśnie z jego ust. Choć i tak nie miała pewności, czy tamten pan Rogers przeszedł dokładnie to samo. Teraz to już nie miało zbytnio znaczenia, bo wiedziała, że w swoim położeniu i tak nigdy nie dowie się prawdy.
— Wiem, że po mnie tego nie widać, ale nie należę do tej epoki. Urodziłem się na początku dwudziestego wieku, w tych czasach się wychowywałem i dorastałem. Kiedy rozpętała się kolejna Wojna Światowa, chciałem zaciągnąć się do wojska, aby walczyć za nasz kraj. Możesz mi wierzyć lub nie, ale wtedy byłem naprawdę szczupłym i dość niskim chłopakiem i po prostu uznali, że nie nadaję się na żołnierza — uśmiechnął się z lekkim smutkiem i melancholią. Dawno nie zagłębiał się w swoje wspomnienia, tym bardziej w rozmowach z kimkolwiek, więc było to dla niego niejako podróżą w przeszłość, która wcale do łatwych nie należała, mimo tego, ile czasu już minęło o tych wydarzeń.
Hope dziwiła się coraz bardziej z każdym wypowiadanym przez niego słowem. Nie spodziewała się, iż Kapitan nie pochodzi z teraźniejszości. Nie wyglądał na osobę starą. Co takiego się stało, że tyle przeżył, będąc nadal młodym? Serum młodości, a może magia? Jego historia zaintrygowała ją tak bardzo, że kiedy tylko Kapitan zrobił krótką przerwę, zamyślając się, ona usiadła na łóżku, po czym poprawiła sobie poduszkę tak, aby nie opierać się tylko o zimną ścianę. Na chwilę mogła zapomnieć o własnym smutku, skupiając się na przeżyciach Kapitana.
— I wtedy pojawiła się propozycja, która na zawsze odmieniła moje życie. Miałem zostać przyjęty, ale warunkiem była zgoda na podanie mi substancji zwanej ‘serum superżołnierza’. Zgodziłem się, bo była to jedyna szansa, jaka mi pozostała… To dzięki temu stałem się… taki — ciągnął, spoglądając na siebie i szukając w głowie odpowiednich określeń na nową wersję siebie. — Silny i o wiele bardziej wytrzymały niż zwykły człowiek. Eksperyment okazał się sukcesem, a ja stałem się silną bronią po naszej stronie konfliktu. Z tego tytułu podczas kolejnych lat spotkało mnie wiele dobrych, ale też wiele nieprzyjemnych chwil. Mimo wszystko nie żałowałem niczego — zamilkł na moment, po czym kontynuował. — Wiem, że to dziwnie zabrzmi, jednak to były właśnie moje myśli, które towarzyszyły mi, zanim samolot, na którego pokładzie byłem, rozbił się na oceanie. Wiedziałem, że tak musi być. Że to jest to, co powinienem zrobić - uratować życia innych, poświęcając własne. Byłem gotowy na śmierć. Jednak los chciał, aby ona nie nadeszła.
Z każdym wspomnieniem zbliżał się do coraz trudniejszych momentów, przez co wahał się, czy da radę mówić dalej. Czując jednak na sobie wzrok dziewczyny, zwierzenia te zdawały mu się trochę lżejsze, gdyż biła od niej empatia i współczucie. Przypomniał sobie, że przecież robi to dla niej, bo choć jego wspomnienia nadal są ciężkie, to jednak należą do przeszłości, zaś sprawa Hope jest dla niej bolesną teraźniejszością.
— Podobno długo szukano mojego ciała, aż w końcu odnaleziono je, zamrożone w wielkiej bryle lodu. Ktoś by pewnie powiedział, że miałem wiele szczęścia, iż doszło do hibernacji, jednak ja nie byłem tego zdania. Nawet nie wiesz, jak bardzo zdziwiłem się, budząc się w nowej rzeczywistości. Na początku sądziłem, że to może już świat po śmierci, jednak szybko sprowadzono mnie na ziemię, wyjaśniając, co zaszło. Nie omieszkano też wspomnieć o tym, jak bardzo mój powrót mógłby pomóc światu. Nick Fury zaproponował mi wstąpienie do tworzącej się grupy Avengers, a zachowywał się przy tym, jakby to była największa przysługa, jaką może mi wyświadczyć. Ja widziałem to zupełnie z innej strony. Nie potrafiłem pogodzić się z myślą, że przeżyłem. Gdyby uratowano mnie kilka lat po wypadku, byłoby zupełnie inaczej. A tak to zostałem ‘przeniesiony’ sześćdziesiąt sześć lat do przodu. To naprawdę szmat czasu i wiele się na Ziemi pozmieniało. Postęp technologiczny, rozwój cywilizacji… czułem się tym zupełnie przytłoczony. Jakbym znalazł się w miejscu, w którym nie powinno mnie być. Do którego nie należałem. A jednak byłem tam. Czułem się całkiem sam. Moi bliscy już nie żyli lub byli w podeszłym wieku, a mnie nie było w ich życiu przez tak wiele czasu, że taki powrót brzmiał jak abstrakcja. Zastanawiałem się, czy da się w ogóle nadrobić tyle straconych chwil. Fury tak naprawdę próbował mi pomóc, abym odszedł myślami od tego wszystkiego, co mnie przytłaczało. Abym zostawił przeszłość za sobą i powoli zaakceptował teraźniejszość, która z czasem może się okazać w miarę przystępna.
Po tych słowach jakby powrócił ze swoich wspomnień, zostawiając za sobą mocne uczucia z nimi związane. Spojrzał na siedzącą obok niego Hope i zrozumiał, że dziewczyna bardzo przejęła się tą historią. Była zamyślona i pewnie na podstawie tak wielu podobieństw z własną sytuacją rozważała to, czy ona również ma szansę na lepsze życie w swoim aktualnym położeniu. Korzystając z tego, iż skupił na sobie jej uwagę, postanowił dążyć dalej do tego, co założył, przychodząc tutaj.
— Przyznam, że nie było to proste, jednak z pewnością warto było przyjąć tę pomocną dłoń. Dlatego proszę, byś teraz ty nie cofała swojej, Hope. — Na te słowa dziewczyna schyliła głowę. Widać było, że bije się z własnymi myślami. Z pewnością te negatywne, przypominające o beznadziejności sytuacji, ściągały ją w dół, w stronę odmowy, jednak Kapitan zapalił w niej iskierkę nadziei, która tak łatwo nie chciała odpuścić. — Obiecuję pomóc ci przetrwać ten trudny czas i wyjść na prostą. Tylko daj sobie szansę. Tylko spróbuj, a jeśli coś pójdzie nie tak, jak byś chciała, to w każdej chwili będziesz mogła zrezygnować i wrócić do tego, co robisz teraz — powiedział, ujmując ostatni aspekt w ostrożne słowa, aby pokazać, że respektuje każdą jej decyzję. Nie chciał bardziej na nią naciskać, dlatego uznał, że poczeka na jej odpowiedź, gdyż zbyt wiele słów mogłoby ją przytłoczyć. Miał cichą nadzieję, że udało mu się ją przekonać.
— No dobrze… — zaczęła ostrożnie i niepewnie, jakby bała się, czy mimo swojej deklaracji uda jej się z niej wywiązać. — A na czym by to miało polegać? — zapytała, patrząc na Kapitana z lekką nadzieją na to, iż naprawdę wie, co proponuje.
— Chciałbym, żebyś dołączyła do Avengers. Nasz skład jest bardzo okrojony, więc nowy członek z pewnością nam się przyda — powiedział oficjalnie, jednak nie wytrzymał i uśmiechnął się, widząc ogromne zaskoczenie na twarzy swojej rozmówczyni. — Muszę przetestować twoje zdolności walki, ale to tylko formalność. Oczywiście to wiąże się z twoim powrotem do treningów, które osobiście poprowadzę.
— Ja… nie mogę — odparła, trochę się jąkając po wpływem presji, jaką wywarł na niej Rogers.
— Czemu?
— Czy nie jestem za młoda na to, aby być członkiem Avengers? Poza tym nigdy jeszcze nie walczyłam w poważnej potyczce. Nie jestem na to gotowa. Ani do współpracy z innymi. Tym bardziej, że jeszcze prawie nikogo nie znam.
— Tony zaproponował kiedyś członkostwo Peterowi, to ja też mogę zwerbować jedną świeżynkę. A co do kolejnych wątpliwości, to właśnie po to będzie twój trening. Może na razie nie będziesz miała okazji walczyć u boku innych członków Avengers, jednak w przyszłości postaram się jakoś to zainicjować, żebyś czuła się pewniej. No i kiedyś będą w końcu musieli cię poznać, prawda? — zapytał, nadal uśmiechając się lekko, optymistycznie.
— Chciałabym, żeby decyzja o moim dołączeniu do drużyny była jednomyślną zgodą wszystkich w zespole. Muszę udowodnić, że będę kimś przydatnym. Jeśli uznacie, że potrzebujecie mnie w swoich szeregach, wtedy będę mogła do was dołączyć. To jest mój warunek — powiedziała z kamienną powagą. Czuła, że swoją użyteczność musi udowodnić nie tyle innym, co samej sobie. Propozycja Kapitana była kusząca, jednak Hope wiedziała, że przyjmując ją ot tak wcale nie będzie czuła tego, że na to zasłużyła. Była wdzięczna za chęć pomocy, lecz nie chciała, aby jej członkostwo w drużynie było jedynie gestem litości.
— No dobrze, niech ci będzie — powiedział Rogres, trochę zdziwiony warunkami i tym, że dziewczyna od razu nie przyjęła jego propozycji. Był pewien, że wiele osób chciałoby zostać częścią Avengers i zatwierdziłoby tę ofertę bez zająknięcia. Jednak Hope miała w sobie coś, co nie pozwalało jej przystać na to od razu i Kapitan widział to w jej oczach. Coś, co także nie pozwalało jej pomyśleć, że może być silna i jest czegoś warta.
Steve klasnął w ręce, chcąc jakoś przełamać moment rozmowy, w jakim się znaleźli.
— W takim razie jutro rano zaczynamy nasz pierwszy trening. Przyjdę do ciebie o ósmej. — Dziewczyna tylko pokiwała głową na znak, że rozumie, zaś Kapitan wstał i udał się w stronę wyjścia. Będąc jeszcze w drzwiach zatrzymał się, przypominając sobie o jeszcze jednej sprawie, jaką zauważył u Hope i sądził, że warto coś z tym zrobić. — Jeszcze jedno… — zaczął, prawie bezgłośnie bębniąc palcami o framugę. — Może to nie jest tak istotne, ale… naprawdę nie musisz tytułować starszych od siebie per pan czy per pani. Jesteś dorosła, prawda?
— Tak, od około trzech lat.
— Więc masz dwadzieścia cztery?
— Nie, dwadzieścia jeden. Czyli w waszej rzeczywistości dorosłość osiąga się właśnie w moim wieku? — zapytała z ciekawości. Zawsze intrygowało ją, na jakiej podstawie ustala się urzędowo ten magiczny próg, po którym nagle człowiek dostaje tak dużo praw, choć w praktyce wcale nie różni się od samego siebie dzień przed osiągnięciem tej liczby.
— Tak — przytaknął powoli Kapitan, trochę skonsternowany. Pewnie lekkim szokiem było dla niego, iż rozbieżność ta wynosi aż trzy lata. Zaraz się jednak ogarnął, zostawiając ten małoważny aspekt za sobą. — Nieważne. Istotny jest fakt, że jesteś już osobą dorosłą. Tak samo, jak inni dorośli. Od teraz jesteś z nami na równi i naprawdę bez wyrzutów sumienia możesz mówić nam po imieniu.
— Ale… Czy to nie będzie niekulturalne, jeśli jestem tak młoda? Ludzie mogą traktować mnie jeszcze trochę z góry, jak nastolatkę wkraczającą dopiero w dorosłość — zauważyła Hope.
— To fakt, jednak to ich sprawa. Jeśli chcą się stawiać nad kimkolwiek, to i tak to zrobią w taki czy inny sposób. Wiek o niczym nie świadczy. Nawet osoba bardzo młoda może być mentalnie dorosła i odpowiedzialna niż niejeden starszy człowiek. A ja chciałbym pozbyć się tych niewygodnych barier. Poza tym, czuję się bardzo staro, kiedy mówisz do mnie per pan. Więc od dziś spróbuj mówić do mnie i innych z bazy po imieniu, w porządku?
— W porządku, pa… — urwała szybko Hope, która w pośpiechu prawie wypowiedziała to, czego nie powinna. — Steve. W porządku, Steve — powtórzyła, tym razem poprawnie.
Na te słowa Rogers tylko się uśmiechnął, a uśmiech ten odwzajemniła dziewczyna.
— No, tylko nie stosuj tej metody względem osób w podeszłym wieku. Tu już trzeba zachować pewien respekt — dodał, mówiąc to pół żartem, pół serio, na co dziewczyna dała się ponieść zastrzykowi pozytywnych emocji, więc nie mogąc się powstrzymać, zapytała, zanim ten zdążył wyjść na korytarz:
— Czy jeśli ty żyjesz grubo ponad sześćdziesiąt lat, to mam cię zaliczyć do osób w podeszłym wieku — na co on tylko cofnął się i ze śmiechem pogroził jej palcem, stwierdzając, że to było naprawdę trafne spostrzeżenie. Oczywiście nie miał zamiaru się na nią obrażać, tym bardziej, iż sam wiedział, że to po prostu prawda, bo choć zachował młody wygląd, to jednak tak naprawdę ma już praktycznie sto lat.
W duchu ucieszył się, gdyż w zachowaniu Hope widział tę iskierkę nadziei, która mogła z czasem przerodzić się w prawdziwy ogień.